Do Wspólnoty Anonimowych Narkomanów dołączyłam jako dwustuprocentowa ateistka. Wierzyłam wyłącznie w to, czego istnienie można udowodnić. Nie mam chrztu, nie chodziłam na religię, nie brałam udziału w kościelnych obrządkach. Jako dziecko byłam gorsza, ale jako dorosła, doceniłam wolność od religii. Zafascynowana filozofią i psychologią znajdowałam kolejne argumenty za tym, że Boga nie ma. Okrucieństwo ludzkie, które nie zna granic, było dla mnie najlepszym tego dowodem. A jednak zazdrościłam wierzącym tego, że wierzą. Tego, że ich ziemskie cierpienie ma jakiś sens i na dodatek zostaną za nie wynagrodzeni. A ja nie. Moje życie od samego porodu było nieustającym cierpieniem i miało się skończyć zaraz po śmierci. Bezsilność, beznadzieja, lęk i nienawiść królowały w moim życiu, w głowie szalało piekło. Nieumiejętność popełnienia samobójstwa, o którym myślałam od 12 roku życia, stało się kolejnym pretekstem do tego by móc myśleć o sobie najgorzej. Kiedyś postanowiłam, że jedną noc na dropsach poświęcę Jemu. Że ja Go rozminię, jeśli jest. Zobaczyłam wtedy wyraźnie całą historię jak to był, stworzył, ucieszył się i uczcił swoje dzieło. Zrobił to na tyle skutecznie, że zasnął w rowie odwrócony tyłem do ludzi, do wojen, zabójstw, tortur, inkwizycji, morderstw, chorób, kalectwa, kłamstw, mściwości, obojętności, wyrachowania, obłudy, kazirodztwa, pedofilii, gwałtów, biernej agresji, braku tolerancji, akceptacji, bezinteresownej nienawiści, lęku, przemocy w każdej formie i postaci. Leżał w tym swoim rowie, w trawie zielonej wśród polnych kwiatów, chrapał niemiłosiernie i tylko, od czasu do czasu, przewracał się z boku na bok, gdy jakieś modlitwy uwierały go zbyt mocno w dupę. Tam nas miał, w alkoholowej nieprzytomności, zaspaniu, zarzyganiu, zapomnieniu. Takim właśnie Go zobaczyłam jasno i klarownie. Bez cienia wątpliwości i nadziei.
Wejście na pierwszy mityng było dla mnie jak wstąpienie do raju (sic!). Zobaczyłam ludzi którzy się uśmiechają, witają, przytulają, nawet do mnie chociaż jeszcze (albo właśnie dlatego) mnie nie znają. Na sali około pięćdziesięciu osób, Spiker opowiada kawałki pasujące do mojego życia, a ludzie, których nigdy wcześniej nie poznałam, mówią do mnie. Widzą mnie i uznają za godną poświęcenia mi swojego czasu, głosu i słowa. Emocje telepały mną tak, że nie mogłam utrzymać ciała w bezruchu, łzy przeciskające się obok wielkiej guli w gardle i smarki kapiące z nosa. Nie miałam pojęcia co się dzieje, ale wróciłam do domu na skrzydłach, zaniosły mnie aż na różową chmurę, na której przesiedziałam kilka miesięcy. Nigdy przedtem (ani potem) nie byłam tak szczęśliwa.
A jednak i w raju trafiają się ciernie. Bóg czaił się wszędzie. Niby, że nie należy do żadnej religii, ale co mi z tego, gdy Go w ogóle nie ma? Pociłam się, wierciłam i kręciłam kombinując jak to zrobić, by iść tą samą drogą co wygrani, czyści od kilku lat, a jednocześnie obejść swego „zapitego dziada”. Po trzech miesiącach odważyłam się odezwać na mityngu tylko dlatego, że musiałam wiedzieć, jak mam żyć Programem bez Boga. Wtedy usłyszałam m.in, że nic nie ma tak dużego znaczenia jak fakt, że to nie ja kieruję swoim życiem. Nie ja decyduję o tym, co się wydarzy i jak skończy. Ja mogę jedynie wybierać najlepiej jak w danym momencie potrafię, jak reagować, wybierać, decydować. Wtedy mój mózg wybuchł po raz pierwszy. Jak to nie kieruję swoim życiem!? Przecież: jak sobie pościelisz tak się wyśpisz, dla chcącego nic trudnego, jak spadać to z wysokiego konia, itd. itp.
Długo trawiłam i powoli dochodziłam do tego, jak wydostać się z przekonań wpojonych przez znienawidzoną rodzinę biologiczną. Ponieważ przerażają mnie projekty o niewiadomym terminie zakończenia to Kroki postanowiłam napisać w siostrzanej Wspólnocie. Było oczywiste, że proces będzie trwać krócej. Moją Sponsorką zgodziła się zostać stuprocentowa chrześcijanka. Robiłam wszystko, co kazała. Chciało mi się żyć, chciało mi się robić rzeczy, które są w stanie zatrzymać mnie po jasnej stronie mocy. Pierwszy raz w życiu byłam świadomie posłuszna, chociaż się nie zgadzałam. Ciekawa życia i tego co jeszcze może się w nim wydarzyć szybko skalkulowałam, że nie opłaca mi się dyskutować, spierać czy udowadniać swoich racji. Moim celem było utrzymać abstynencję i zdrowieć. Do tego potrzebowałam Dwunastu Kroków.
Przyszedł czas próby i polecenie codziennej modlitwy na kolanach. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Jak to na kolanach? To ja mam się ukorzyć przed dziadem z brodą straszącym grzechem i piekłem?! Nigdy! A jednak! Sponsorka pytała czy były dziś kolanka, a ja jako nowy, czysty człowiek nie mogłam kłamać. Wtedy ona przypominała – mówiłaś, że zrobisz wszystko by zachować trzeźwość. To chyba jasne, że nie miałam wyjścia. Wyczekałam moment, aż będę sama w domu, zamknęłam drzwi od pokoju na wypadek, gdyby ktoś jednak wrócił, rzuciłam stos poduszek na podłogę i poszło. Najtrudniejszy był pierwszy raz. Równolegle zrozumiałam różnicę pomiędzy pokorą, a upokorzeniem. Z czasem zrobiłam się tak odważna, że modliłam się nawet gdy nie byłam sama, ale zamykałam drzwi od pokoju, żeby partner nie widział co robię. Wstydziłam się. Wszak o braku boga potrafiliśmy godzinami dyskutować nawet bez wspomagania.
Cichy głosik z serca pojawiał się co raz śmielej, gdy ja co raz chętniej wznosiłam modły o dzień, w którym nikogo nie skrzywdzę, nawet siebie. Złożyłam sobie swoją własną modlitwę składankę z kilku innych już istniejących. Modliłam się, wyobrażając sobie to, co mówię. Witałam Boga w słońcu, witałam go w drzewach, we wiośnie i ćwierkaniu wróbli. Stało się dla mnie jasne, że jest wszędzie. Mój umysł bardzo potrzebował Go sobie wyobrazić z początkiem i końcem postaci. A przychodziły przeróżne. Najlepiej pamiętam wstęgę Mobiusa z nanocząsteczek. Wyobrażenie, że wszystko płynie, bez czasu w boskim porządku zamknięte we wstędze, działało najdłużej. Idąc do pracy witałam się z ulubionym drzewem – bogiem. W drodze powrotnej wstępowałam do kościoła, jako lokalu przeznaczonego na rozmowy z bogiem, by podziękować mu za to, ze jestem tu, gdzie jestem.
Gdy dopadały mnie głody, nie zawsze na kolanach, powtarzałam fragment „o pogodę ducha” w koło i w koło jak mantrę, póki nie puściły. Prosząc boga by trzymał mnie za łeb mocno po tej stronie i uświadamiając sobie, że ostatecznie, ale i za każdym razem decyzja należy do mnie.
Wstęga, mityngi i skończone Kroki AA przestały wystarczać. Stany depresyjne dopadały mnie co raz mocniej i skuteczniej. Rozejrzałam się za Sponsorką w naszej wspólnocie NA. Rozmawiając z nią na tematy bogopodobne, przypominałam sobie swoje odczucia, doświadczenia, przekonania i informacje z dzieciństwa. W pamięci otworzyły się najstarsze szuflady. Dzięki zachęcie Sponsorki kopałam głębiej, a w moim życiu pojawiały się osoby z nowymi informacjami. Ten czas pomiędzy bogiem z Kroków, a chwilą obecną nie jest dla mnie do końca jasny. Wzrost świadomości nabrał takiego tempa, że momentami przepalało mi styki. Docierało do mnie syczenie synaps i dymu wydostającego się uszami. Musiałam robić dzień, dwa przerwy w czytaniu czy słuchaniu, bo mój mózg nie był w stanie w takim tempie odbierać, trawić, selekcjonować i przyswajać informacji. Ale całość nabierała co raz większego sensu. Oczywiście nie na tzw. rozum. W moim przekonaniu nie da się umysłu pragnącego wszystko skleić logiką i udowodnić badaniami, pogodzić z duchowością. Wykluczone.
Z natłoku informacji wybrałam te, które ze mną rezonują. Te, które czuję w sercu. Przy okazji, zmieniając swój świato- kosmo- i istoto- pogląd o jakieś 170 stopni, zwróciłam też uwagę na fakt, iż teraz jestem taką, z jakiej szydziłam, drwiłam, kpiłam, wyśmiewałam jeszcze 10 lat temu, w rozkwicie uzależnienia od świata materialnego i narkotyków. W kontekście karmy wydało mi się niezwykle ciekawe, że „mam poglądy osób, którymi do niedawna gardziłam”. Nie traktowałam tego jako kary czy zapłaty za grzechy, ponieważ już zaczęłam pojmować, ze dualizm występuje tylko w świecie materialnym i/lub religii.
Stało się dla mnie jasne, że Bóg nie jest ani zły, ani dobry. Nie ocenia. A już z całą pewnością nie narzuca, nie karze i nie nagradza. W jego wymiarze nie ma dualizmu. Wszystko jest takie jakie jest. Bóg jest, a razem z nim człowiek. To, co różni mnie od Boga w tej chwili, to możliwość przeżywania emocji i doświadczania zmysłami. Oczywiście cena jest wysoka. Życie na Ziemi (z mojego punktu widzenia) wymaga mega determinacji. Ale stało się lżejsze, do zrozumienia i zaakceptowania, gdy wiem, że to ja decyduję jak oceniam to, co się dzieje. Ja decyduję o tym jak się czuję. Oczywiście, że emocje pojawiają się zgodnie z programami zapisanymi w podświadomości głównie w dzieciństwie. Oczywiście, że mózg ma funkcję ochronną i gdy skojarzy „teraz” z zagrożeniem z „kiedyś”, zareaguje tak samo, aby mnie chronić. Zwykle nieadekwatnie. Ale teraz jestem tego świadoma. Teraz wiem, że emocje to program, a uczucia rodzą się, gdy ja podejmę decyzję jak oceniam zdarzenie i jak chcę się czuć.
Podczas Kroków rozliczyłam się z przeszłością. Tzw. przeszłość generalnie, nie wywołuje już we mnie poczucia winy, wstydu, żalu czy pretensji. Już wiem, że mam swój udział, a co za tym idzie i odpowiedzialność we wszystkim co się wydarzyło, wydarza i będzie wydarzać. Podejmując decyzję, godzę się na wzięcie odpowiedzialności za ich konsekwencje. A konsekwencje nie są tak przerażające, gdy pamiętam, że wszystko jest jakie jest, że to tylko doświadczenie, z którego mogę wziąć coś dla siebie. Zawsze.
Nie popełniam błędów, bo każde doświadczenie niesie naukę nie muszę więc oceniać swoich zachowań. Jestem tu po to by się uczyć i przepracowywać tematy, które sama sobie wybrałam, chociaż z „innego poziomu”. Gdy moje ciało umrze, moja duszyczka jedzie dalej. Jeszcze na początku tego roku byłam przekonana, że dzięki opisanym powyżej doświadczeniom mam siłę bycia ponad uzależnieniem. Nie planowałam sprawdzać w praktyce, wystarczyło takie przekonanie z bezpiecznej odległości. Ale wydarzały się rzeczy, w których szambo DDA wybiło mi z mocą jakiej nie tylko się nie spodziewałam, ale i nie byłam na bieżąco świadoma. Wtedy to moja Siła Większa mówiła do mnie przez ludzi ze Wspólnoty, ale też przez człowieka, który pojawiał się w moim życiu po 15 latach na 1 dzień. Dzięki nim i swojej pracy wydostałam się na powierzchnię. Moja przestrzeń oczyściła się z ludzi, których obecność mi szkodzi. Przekonałam się też, że jestem zaopiekowana mimo, że chciałabym, aby pewne aspekty mojego życia wyglądały inaczej. Widzę też, że energia podąża za uwagą, a wraz z nimi rzeczy, na których się skupiam rosną w siłę. Wydawałoby się więc, że aby wieść najlepsze dla mnie życie, wystarczy być uważną i skupioną na tym czego sobie życzę. A jednak na dziś, sama świadomość nie daje rady wobec cech, nawyków, programów i mechanizmów mnie współ- i uzależnionej. Osiadając w NA dowiedziałam się, że mam robotę ze sobą zapewnioną do końca życia. Po ponad 7 latach zdrowienia nadal czuję się jakbym dopiero zaczynała.
Asia, zdrowiejąca uzależniona.