Bóg jakkolwiek Go (nie)rozumiemy

Do Wspólnoty Anonimowych Narkomanów dołączyłam jako dwustuprocentowa ateistka. Wierzyłam wyłącznie w to, czego istnienie można udowodnić. Nie mam chrztu, nie chodziłam na religię, nie brałam udziału w kościelnych obrządkach. Jako dziecko byłam gorsza, ale jako dorosła, doceniłam wolność od religii. Zafascynowana filozofią i psychologią znajdowałam kolejne argumenty za tym, że Boga nie ma. Okrucieństwo ludzkie, które nie zna granic, było dla mnie najlepszym tego dowodem. A jednak zazdrościłam wierzącym tego, że wierzą. Tego, że ich ziemskie cierpienie ma jakiś sens i na dodatek zostaną za nie wynagrodzeni. A ja nie. Moje życie od samego porodu było nieustającym cierpieniem i miało się skończyć zaraz po śmierci. Bezsilność, beznadzieja, lęk i nienawiść królowały w moim życiu, w głowie szalało piekło. Nieumiejętność popełnienia samobójstwa, o którym myślałam od 12 roku życia, stało się kolejnym pretekstem do tego by móc myśleć o sobie najgorzej. Kiedyś postanowiłam, że jedną noc na dropsach poświęcę Jemu. Że ja Go rozminię, jeśli jest. Zobaczyłam wtedy wyraźnie całą historię jak to był, stworzył, ucieszył się i uczcił swoje dzieło. Zrobił to na tyle skutecznie, że zasnął w rowie odwrócony tyłem do ludzi, do wojen, zabójstw, tortur, inkwizycji, morderstw, chorób, kalectwa, kłamstw, mściwości, obojętności, wyrachowania, obłudy, kazirodztwa, pedofilii, gwałtów, biernej agresji, braku tolerancji, akceptacji, bezinteresownej nienawiści, lęku, przemocy w każdej formie i postaci. Leżał w tym swoim rowie, w trawie zielonej wśród polnych kwiatów, chrapał niemiłosiernie i tylko, od czasu do czasu, przewracał się z boku na bok, gdy jakieś modlitwy uwierały go zbyt mocno w dupę. Tam nas miał, w alkoholowej nieprzytomności, zaspaniu, zarzyganiu, zapomnieniu. Takim właśnie Go zobaczyłam jasno i klarownie. Bez cienia wątpliwości i nadziei.

Wejście na pierwszy mityng było dla mnie jak wstąpienie do raju (sic!). Zobaczyłam ludzi którzy się uśmiechają, witają, przytulają, nawet do mnie chociaż jeszcze (albo właśnie dlatego) mnie nie znają. Na sali około pięćdziesięciu osób, Spiker opowiada kawałki pasujące do mojego życia, a ludzie, których nigdy wcześniej nie poznałam, mówią do mnie. Widzą mnie i uznają za godną poświęcenia mi swojego czasu, głosu i słowa. Emocje telepały mną tak, że nie mogłam utrzymać ciała w bezruchu, łzy przeciskające się obok wielkiej guli w gardle i smarki kapiące z nosa. Nie miałam pojęcia co się dzieje, ale wróciłam do domu na skrzydłach, zaniosły mnie aż na różową chmurę, na której przesiedziałam kilka miesięcy. Nigdy przedtem (ani potem) nie byłam tak szczęśliwa.

A jednak i w raju trafiają się ciernie. Bóg czaił się wszędzie. Niby, że nie należy do żadnej religii, ale co mi z tego, gdy Go w ogóle nie ma? Pociłam się, wierciłam i kręciłam kombinując jak to zrobić, by iść tą samą drogą co wygrani, czyści od kilku lat, a jednocześnie obejść swego „zapitego dziada”. Po trzech miesiącach odważyłam się odezwać na mityngu tylko dlatego, że musiałam wiedzieć, jak mam żyć Programem bez Boga. Wtedy usłyszałam  m.in, że nic nie ma tak dużego znaczenia jak fakt, że to nie ja kieruję swoim życiem. Nie ja decyduję o tym, co się wydarzy i jak skończy. Ja mogę jedynie wybierać najlepiej jak w danym momencie potrafię, jak reagować, wybierać, decydować. Wtedy mój mózg wybuchł po raz pierwszy. Jak to nie kieruję swoim życiem!? Przecież: jak sobie pościelisz tak się wyśpisz, dla chcącego nic trudnego, jak spadać to z wysokiego konia, itd. itp.

Długo trawiłam i powoli dochodziłam do tego, jak wydostać się z przekonań wpojonych przez znienawidzoną rodzinę biologiczną. Ponieważ przerażają mnie projekty o niewiadomym terminie zakończenia to Kroki postanowiłam napisać w siostrzanej Wspólnocie. Było oczywiste, że proces będzie trwać krócej.  Moją Sponsorką zgodziła się zostać stuprocentowa chrześcijanka. Robiłam wszystko, co kazała. Chciało mi się żyć, chciało mi się robić rzeczy, które są w stanie zatrzymać mnie po jasnej stronie mocy.  Pierwszy raz w życiu byłam świadomie posłuszna, chociaż się nie zgadzałam. Ciekawa życia i tego co jeszcze może się w nim wydarzyć szybko skalkulowałam, że nie opłaca mi się dyskutować, spierać czy udowadniać swoich racji. Moim celem było utrzymać abstynencję i zdrowieć. Do tego potrzebowałam Dwunastu Kroków.

Przyszedł czas próby i polecenie codziennej modlitwy na kolanach. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Jak to na kolanach? To ja mam się ukorzyć przed dziadem z brodą straszącym grzechem i piekłem?! Nigdy! A jednak! Sponsorka pytała czy były dziś kolanka, a ja jako nowy, czysty człowiek nie mogłam kłamać. Wtedy ona przypominała – mówiłaś, że zrobisz wszystko by zachować trzeźwość. To chyba jasne, że nie miałam wyjścia. Wyczekałam moment, aż będę sama w domu, zamknęłam drzwi od pokoju na wypadek, gdyby ktoś jednak wrócił, rzuciłam stos poduszek na podłogę i poszło. Najtrudniejszy był pierwszy raz. Równolegle zrozumiałam różnicę pomiędzy pokorą, a upokorzeniem. Z czasem zrobiłam się tak odważna, że modliłam się nawet gdy nie byłam sama, ale zamykałam drzwi od pokoju, żeby partner nie widział co robię. Wstydziłam się. Wszak o braku boga potrafiliśmy godzinami dyskutować nawet bez wspomagania. 

Cichy głosik z serca pojawiał się co raz śmielej, gdy ja co raz chętniej wznosiłam modły o dzień, w którym nikogo nie skrzywdzę, nawet siebie. Złożyłam sobie swoją własną modlitwę składankę z kilku innych już istniejących. Modliłam się, wyobrażając sobie to, co mówię. Witałam Boga w słońcu, witałam go w drzewach, we wiośnie i ćwierkaniu wróbli. Stało się dla mnie jasne, że jest wszędzie. Mój umysł bardzo potrzebował Go sobie wyobrazić z początkiem i końcem postaci. A przychodziły przeróżne. Najlepiej pamiętam wstęgę Mobiusa z nanocząsteczek. Wyobrażenie, że wszystko płynie, bez czasu w boskim porządku zamknięte we wstędze, działało najdłużej. Idąc do pracy witałam się z ulubionym drzewem – bogiem. W drodze powrotnej wstępowałam do kościoła, jako lokalu przeznaczonego na rozmowy z bogiem, by podziękować mu za to, ze jestem tu, gdzie jestem.

Gdy dopadały mnie głody, nie zawsze na kolanach, powtarzałam fragment „o pogodę ducha” w koło i w koło jak mantrę, póki nie puściły. Prosząc boga by trzymał mnie za łeb mocno po tej stronie i uświadamiając sobie,  że ostatecznie, ale i za każdym razem decyzja należy do mnie.

Wstęga, mityngi i skończone Kroki AA przestały wystarczać. Stany depresyjne dopadały mnie co raz mocniej i skuteczniej. Rozejrzałam się za Sponsorką w naszej wspólnocie NA.   Rozmawiając z nią na tematy bogopodobne, przypominałam sobie swoje odczucia, doświadczenia, przekonania i informacje z dzieciństwa. W pamięci otworzyły się najstarsze szuflady. Dzięki zachęcie Sponsorki kopałam głębiej, a w moim życiu pojawiały się osoby z nowymi informacjami. Ten czas pomiędzy bogiem z Kroków, a chwilą obecną nie jest dla mnie do końca jasny. Wzrost świadomości nabrał takiego tempa, że momentami przepalało mi styki. Docierało do mnie syczenie synaps i dymu wydostającego się uszami. Musiałam robić dzień, dwa przerwy w czytaniu czy słuchaniu, bo mój mózg nie był w stanie w takim tempie odbierać, trawić, selekcjonować i przyswajać informacji. Ale całość nabierała co raz większego sensu. Oczywiście nie na tzw. rozum. W moim przekonaniu nie da się umysłu pragnącego wszystko skleić logiką i udowodnić badaniami, pogodzić z duchowością. Wykluczone.

Z natłoku informacji wybrałam te, które ze mną rezonują. Te, które czuję w sercu. Przy okazji, zmieniając swój świato- kosmo- i istoto- pogląd o jakieś 170 stopni, zwróciłam też uwagę na fakt, iż teraz jestem taką, z jakiej szydziłam, drwiłam, kpiłam, wyśmiewałam jeszcze 10 lat temu, w rozkwicie uzależnienia od świata materialnego i narkotyków. W kontekście karmy wydało mi się niezwykle ciekawe, że „mam poglądy osób, którymi do niedawna gardziłam”. Nie traktowałam tego jako kary czy zapłaty za grzechy, ponieważ już zaczęłam pojmować, ze dualizm występuje tylko w świecie materialnym i/lub religii.

Stało się dla mnie jasne, że Bóg nie jest ani zły, ani dobry. Nie ocenia. A już z całą pewnością nie narzuca, nie karze i nie nagradza. W jego wymiarze nie ma dualizmu. Wszystko jest takie jakie jest. Bóg jest, a razem z nim człowiek. To, co różni mnie od Boga w tej chwili, to możliwość przeżywania emocji i doświadczania zmysłami. Oczywiście cena jest wysoka. Życie na Ziemi (z mojego punktu widzenia) wymaga mega determinacji. Ale stało się lżejsze, do zrozumienia i zaakceptowania, gdy wiem, że to ja decyduję jak oceniam to, co się dzieje. Ja decyduję o tym jak się czuję. Oczywiście, że emocje pojawiają się zgodnie z programami zapisanymi w podświadomości głównie w dzieciństwie. Oczywiście, że mózg ma funkcję ochronną i gdy skojarzy „teraz” z zagrożeniem z „kiedyś”, zareaguje tak samo, aby mnie chronić. Zwykle nieadekwatnie. Ale teraz jestem tego świadoma. Teraz wiem, że emocje to program, a uczucia rodzą się, gdy ja podejmę decyzję jak oceniam zdarzenie i jak chcę się czuć.

Podczas Kroków rozliczyłam się z przeszłością. Tzw. przeszłość generalnie,  nie wywołuje już we mnie poczucia winy, wstydu, żalu czy pretensji. Już wiem, że mam swój udział, a co za tym idzie i odpowiedzialność we wszystkim co się wydarzyło, wydarza i będzie wydarzać. Podejmując decyzję, godzę się na wzięcie odpowiedzialności za ich konsekwencje.  A konsekwencje nie są tak przerażające, gdy pamiętam, że wszystko jest jakie jest, że to tylko doświadczenie, z którego mogę wziąć coś dla siebie. Zawsze.

Nie popełniam błędów, bo każde doświadczenie niesie naukę nie muszę więc oceniać swoich zachowań. Jestem tu po to by się uczyć i przepracowywać tematy, które sama sobie wybrałam, chociaż z „innego poziomu”.  Gdy moje ciało umrze, moja duszyczka jedzie dalej. Jeszcze na początku tego roku byłam przekonana, że dzięki opisanym powyżej doświadczeniom mam siłę bycia ponad uzależnieniem. Nie planowałam sprawdzać w praktyce, wystarczyło takie przekonanie z bezpiecznej odległości. Ale wydarzały się rzeczy, w których szambo DDA wybiło mi z mocą jakiej nie tylko się nie spodziewałam, ale i nie byłam na bieżąco świadoma. Wtedy to moja Siła Większa mówiła do mnie przez ludzi ze Wspólnoty, ale też przez człowieka, który pojawiał się w moim życiu po 15 latach na 1 dzień.  Dzięki nim i swojej pracy wydostałam się na powierzchnię. Moja przestrzeń oczyściła się z ludzi, których obecność mi szkodzi.  Przekonałam się też, że jestem zaopiekowana mimo, że chciałabym, aby pewne aspekty mojego życia wyglądały inaczej. Widzę też, że energia podąża za uwagą, a wraz z nimi rzeczy, na których się skupiam rosną w siłę. Wydawałoby się więc, że aby wieść najlepsze dla mnie życie, wystarczy być uważną i skupioną na tym czego sobie życzę. A jednak na dziś, sama świadomość nie daje rady wobec cech, nawyków, programów i mechanizmów mnie współ- i uzależnionej. Osiadając w NA dowiedziałam się, że mam robotę ze sobą zapewnioną do końca życia. Po ponad 7 latach zdrowienia nadal czuję się jakbym dopiero zaczynała.

Asia, zdrowiejąca uzależniona.

Czym jest dla mnie choroba uzależnienia?

Choroba uzależnienia jest dla mnie autodestrukcją. Jest absolutnym więzieniem wewnętrznym, karą wymierzoną samemu sobie. Karą wymierzoną moim bliskim. Jest utratą samego siebie, tożsamości, upadkiem wartości. Jest przede wszystkim utratą kontroli nad substancją, ale też nad samym sobą. Jest mrokiem, depresją, jest igraniem ze śmiercią. Jest już trwale wpisana we mnie. W moją tożsamość. Jest też sposobem na radzenie sobie z traumami wtedy kiedy sytuacje życiowe je triggerują. Jest pewną całością. Jest chorobą mózgu.

Jest też chorobą, która broni się przez psychologiczne mechanizmy obronne. Jest obroną przed krzywdami z dzieciństwa. Obroną, która niszczy i pogłębia destrukcję organizmu. Potrafi być straszna i przerażająca na śmierć. Potrafi zabić. To jej ciemna strona. To jej wydźwięk kiedy jest aktywna.

Ale jest duże Ale.

Ta choroba może stać się przyjacielem. Ta choroba ma jasne strony. Wtedy kiedy dbam o siebie, kiedy zdrowieję, utrzymuje abstynencję. Może być uśpiona. Jej doświadczenie w życiu może stać się punktem do wzrostu i zmiany, tak aby móc żyć godnie, pełniej, uczciwie, radośnie i smutno. Ale pomimo niej z szacunkiem do siebie i świata. Kiedy jest zadbana nie przeszkodzi mi w życiu, pomimo jej ciemnej strony, pomimo ryzyka, że odbiera ona szansy na dobre i pełne życie. Wymaga to pracy, czujności, poddania, nauki siebie, terapii, ale wraz z nią mogę doświadczać radości życia. Nie przekreśla ona mojego losu, nie przekreśla, że moje życie nabierze sensu i jakości. Boję się czy dotrę do tych stanów, ale wiem, że to nie ona mnie ograniczy, a ja sam. Trzeźwienie jest możliwe i zaprzyjaźnienie się z uzależnieniem też, ale na pewno nie mogę zapomnieć kim jestem i że tą chorobę mam ze sobą do końca życia.

Dawid, zdrowiejący uzależniony.

Bezsilność wobec choroby uzależnienia

Krok Pierwszy po raz drugi. Gdy kończyłem ostatnie pytanie Dwunastego Kroku, czułem dumę, radość, a nawet niedowierzanie. Udało się! Po ponad 3 latach, setkach godzin spędzonych nad zeszytem, rozmowach ze Sponsorem, pisaniu, czytaniu, chodzeniu na mitingi, na których starałem się zrozumieć, o co chodzi w tych dziwnych pytaniach… doszedłem do końca. I okazało się, że… nadal nie jestem doskonały! 

Otworzyła się przede mną kolejna perspektywa – świadomość moich ograniczeń jako osoby uzależnionej i jako człowieka po prostu. W tej perspektywie potrzebuję pracy na programie i zasad duchowych. Podejrzewam, że ta podróż nigdy się nie skończy. Nawet nie chcę już, żeby się kończyła. 

Więc po co mi po raz kolejny Pierwszy Krok? 

Po pierwsze, bezsilność wobec choroby uzależnienia, o której tak dużo się mówi na mitingach sięga u mnie dużo głębiej, niż samo zażywanie substancji psychoaktywnych. Niby wiedziałem to na głowę, ale… jak to z Krokami u mnie bywa, musiałem to jeszcze raz przeżyć, poczuć i doświadczyć.

Dalej szargały mną kompulsywne zachowania, szkodliwe dla mnie i mojego otoczenia, szczególnie wówczas, gdy zaniedbywałem zdrowienie. Dalej nie kierowałem własnym życiem, nie potrafiłem zaprzestać tych zachowań siłą własnej woli, nieraz tracąc szacunek do siebie. Byłem też rozczarowany – czy Program nie działa, skoro nadal moje życie momentami wygląda tak, jakbym zażywał, z tą różnicą, że narkotyki zastąpiłem jedzeniem, pornografią, seksem i sportem? Natrętne myśli o zażywaniu dawno zniknęły, ale nadal moje zachowanie kształtowane było przez uzależnienie.   

Praca na Programie daje mi większą świadomość mojej choroby, która jest bolesna, ale ten ból jest potrzebny. On mnie leczy. Odbiera mi komfort pozostawania w krzywdzących zachowaniach, a także pokazuje potrzebę dalszej pracy nad sobą.

Ponadto Pierwszy Krok pokazuje mi, czym jest bezsilność w ogóle – wobec ludzi, miejsc, wydarzeń, rzeczy, procesów… Jestem człowiekiem. Gdy jestem przemęczony, staję się nie do zniesienia. Gdy nie zadbam o regularne posiłki, odbija się to na moim samopoczuciu, a także na ludziach wokół mnie. Ciężko mi w takim stanie działać zgodnie z zasadami duchowymi. Jestem bezsilny wobec własnych wad. 

Nie wychodzę już na ring z narkotykami. Nie szwędam się po miejscach, gdzie kiedyś zażywałem, nie odzywam się do starych kumpli, którzy nie uszanowali mojej decyzji o zaprzestaniu zażywania. Nie piję piwa 0 procent, ani bezalkoholowego wina, nie wciągam tabaki. Ale też nie wystawiam się – w miarę możliwości – na długotrwały stres, zmęczenie, głód. To leży w mojej mocy, to mogę zrobić. 

Dalej prześladowały i prześladują mnie obsesje – jestem wobec nich bezsilny. Mogę próbować w nie nie wchodzić, mogę się nie wystawiać na działanie stresu i silnych emocji, ale czasem przejmują one nade mną kontrolę. Tak działa moja choroba – żeby nie być tu-i-teraz, bo tu-i-teraz coś mi doskwiera i nie pasuje, więc jestem tam-i-później lub wcześniej. Potrafię wikłać się w nieskończone łańcuchy myśli – co komuś odpowiem, jak on powie to, a wtedy będę musiał wytoczyć inny argument, żeby nie dać mu wygrać sporu. 

Próbowałem okiełznać moje wady, a część z nich została mi zabrana poprzez pracę na Szóstym i Siódmym Kroku. Ale nadal cześć z nich pozostała albo zmutowała w inne, podstępniejsze formy – byłem wobec nich bezsilny. Kiedyś myślałem, że wiem najlepiej, bo jestem najmądrzejszy, teraz – że przepracowałem Program. Kiedyś wybuchałem otwarcie złością na ludzi – teraz kończyło się tylko na sarkastycznych docinkach i złośliwościach. 

Wreszcie pozostaję bezsilny wobec wad innych ludzi, szczególnie tych bliskich. Krok Pierwszy pozwala mi spojrzeć na nie jako na coś poza moją kontrolą i choć mają one na mnie wpływ, to staram się już z nimi nie walczyć. Nie próbować zmieniać innych. Zwrócić się w stronę zasad duchowych, które mogę starać się stosować najlepiej, jak potrafię – co rzadko oznacza, że bardzo dobrze mi to wychodzi. Zwrócić się w stronę tego, co leży w mojej władzy, czyli kształtowaniu mojej postawy. Resztę mogę odpuścić, oddać Sile Wyższej, jakakolwiek by ona nie była. 

Kuba, zdrowiejący uzależniony.

Po pierwsze krok

Zdrowieję z choroby uzależnienia ponad rok. Nie tak dawno przeczytałam swojej Sponsorce Pierwszy Krok. Powoli rozpoczynamy Drugi. Co się u mnie zmieniło?

Niuanse istnieją – są stabilnymi elementami rzeczywistości a nie jak myślałam w czynnym: niezdecydowaniem lub kłamstwem. Różne odcienie rzeczywistości, jak ją odbieram nie są w skalach szarości tylko w spektrum zachwycających kolorów. Takiego doświadczania nie wyobrażałam sobie w czynnym uzależnieniu.

Dzięki pracy na Programie zrozumiałam co oznacza codzienne praktykowanie “poddania się”. To zmieniło serio dużo. Przede wszystkim odkryłam jak dużo zmienia wyciszenie, brak walki, krok w tył i ustanie w miejscu. Kiedyś sobie nie wyobrażałam niczego innego jak albo wygrana albo przegrana. Jestem albo mistrzem albo przegrywem. Częściej widziałam siebie jako to drugie, więc zażywałam. Koło zażywania, resetowania przez krzywdę wobec swojego ducha i ciała, chwila dużej aktywności, pracoholizmu i znów – przegrana, zażywanie… W tym miejscu zobaczyłam wyraźnie jak mocno cierpiałam.

Upadło kilka, jak sądziłam, podstawowych dla mojej tożsamości przekonań. W tym, że nie mam wpływu na choroby i na moją przeszłość. Mogę powierzać i co ciekawe – to działa.

Kilka prostych zasad. Na maksa wzrusza mnie, kiedy słyszę na mitingu: szczerość, otwartość umysłu i dobra wola. Zależy mi na budowaniu mojego zdrowienia w codziennej wytrwałej pracy nad zrozumieniem i praktykowaniu zasad duchowych. Widzę jak powoli zmieniam się i łączę wszystkie tożsamości w jedną, ciekawą świata osobę, którą po prostu lubię.

Jestem bardzo wdzięczna za zdrowienie i za to, co pokazał mi o sobie Program. Lubię ludzi, mogę im ufać, a oni mogą ufać mnie. Na mitingach czuję się bezpiecznie. To moje miejsca mocy.

Najważniejsze – szczęście nie zależy ode mnie, nie od tego co przyjmę, co sobie zaaplikuję, gdzie pójdę na melanż, kto zaproponuje mi współpracę, z kim jestem, kim jestem publicznie. Uczucie szczęścia, miłości, radości pojawia się w moim życiu jakby bez mojego udziału, a ja mogę je zauważyć, być obecną i wdzięczną; a kiedy mija wiem, że jeszcze przyjdzie.

Mniej się gniewam. Mniej boję. Więcej widzę w sobie i przed sobą. Uczę się być tu i teraz.

A co dalej? Pożyjemy, zobaczymy!

Hania, zdrowiejąca uzależniona.

Per as­pe­ra ad as­tra

Mam na imię Gabrysia. Mam 28 lat i kilka dni temu minęło sześć lat odkąd jestem czysta. To dla mnie bardzo ważna rocznica z wielu względów. Jednym z nich jest fakt, że właśnie teraz wybija mi tyle lat czystości, ile wcześniej spędziłam na codziennym odurzaniu się różnymi substancjami. Dodatkowo ostatni rok obfitował w niespodziewane i rozczarowujące sytuacje w mikro i makro skali. W skali mikro doświadczyłam bólu i bezsilności w relacjach z bliskimi mi ludźmi. W skali makro zastała nas wszystkich wojna w Ukrainie i obraz wielkiego cierpienia. Kiedyś tego typu wydarzenia stanowiły paliwo mojego uzależnienia. Poczucie krzywdy czy niesprawiedliwości to dobry pretekst żeby wrócić do czynnego uzależnienia. To też dobry pretekst, żeby podać cierpienie dalej i wykorzystać innych ludzi, aby poczuć się na chwilę lepiej. Tym razem jednak postanowiłam wybrać coś innego. W tym wielkim lęku i rozpaczy przez cały czas gdzieś z tyłu głowy miałam zaufanie do mojej drogi zdrowienia. To był najprawdopodobniej najtrudniejszy jak i najbardziej odkrywczy rok odkąd jestem czysta. Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o sobie, o których zupełnie nie miałam pojęcia. Przewartościowałam relacje z ludźmi. Przede wszystkim jednak odzyskałam prawdziwą relację ze sobą.

Oto kilka kluczowych rzeczy, które odkryłam. 😉

Cierpienie uszlachetnia (o ile nie podajesz krzywdy dalej).
Był taki czas na przełomie roku, kiedy budziłam się z płaczem, zasypiałam z płaczem, a w ciągu dnia wypłakiwałam się w pracowym kiblu. Nie miałam ochoty na ludzi, na mitingi, czy na pisanie Programu. Nie miałam ochoty istnieć.
Na co dzień doceniam swoją wrażliwość. Zwykle wtedy, gdy jestem w stanie błogiej szczęśliwości. Jednak w takich chwilach jak wspomniane przed momentem, moja wrażliwość stanowi przekleństwo. Kiedyś, będąc w czynnym uzależnieniu uciekałam od intensywności tych uczuć, zażywając substancje psychoaktywne. Tym razem byłam w tym całą sobą. Cierpienie trwało całkiem długo. Nie było widać jego końca, aż do chwili, gdy ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu naprawdę minęło. Gdyby ktoś w tamtym momencie powiedział mi, że cierpienie uszlachetnia, pewnie bym go pobiła (a tak się składa, że potrafię 😉). Teraz jestem przekonana, że tak się właśnie stało. Czuję się uszlachetniona, ha! 😉
Co to dla mnie oznacza? Mam do siebie szacunek i dużo miłości, w związku z tym, że pomimo trudnych momentów nie skrzywdziłam siebie, ani innych ludzi. Wierzę, że w takich chwilach kształtuje się mój charakter.

Wiele moich relacji z ludźmi nie było opartych na wzajemności.
W ostatnim roku okazało się, że w relacjach, w które najwięcej zainwestowałam, nie miałam oparcia kiedy tego potrzebowałam. Oczywiście, dobrze jak jest dobrze. Ale co wtedy, gdy dzieje się źle? Wtedy rzeczywistość weryfikuje jakość takich relacji. Za dużo dawałam, żeby uzyskać aprobatę (to mój udział) i niewiele dostawałam w zamian. Wybierałam często niedostępnych emocjonalnie ludzi, którzy nie mieli zasobów, żeby dać mi wsparcie. Co ciekawe relacje, w których dostawałam od początku mnóstwo ciepła i miłości, w spokojnych czasach zdrowienia nie były dla mnie na tyle atrakcyjne, żeby się o nie starać. Na szczęście te osoby ze mną zostały i to one ukochały mnie najmocniej, gdy sama nie miałam na to siły. Przewartościowałam więc związki z ludźmi i skupiłam się na tych, gdzie czułam równowagę, miłość i wzajemny szacunek. Gdy to piszę, bardzo się wzruszam na myśl o moich najdroższych przyjaciółkach, które stawały na głowie, żeby mnie wtedy pocieszyć.

Jestem najważniejszą osobą w swoim życiu.
W ostatnim roku zaczęłam na nowo odzyskiwać swoją niepodległość. Okazało się, że uwielbiam spędzać ze sobą czas i robić dla siebie wspaniałe rzeczy. Skupiłam się jeszcze bardziej na swojej edukacji. Zabrałam się na poważnie za sport, bo okazało się, że łatwiej mi o równowagę emocjonalną, kiedy porządnie się spocę. Wróciłam na górskie szlaki w nowym wydaniu – zupełnie sama. Jeśli ktoś powiedziałby mi rok temu, że jestem w stanie ogarnąć się solo na szlaku, czy kimać na dziko w górach, chyba bym go wyśmiała. Odkryłam w sobie prawdziwego leśnego dziada, który ucieka w krzaki przy każdej możliwej okazji, bo tam czuje mocniej obecność Siły Wyższej.
Bezwzględnie żegnałam się z wieloma przyjaciółmi – bez uraz, z wdzięcznością za wspólną drogę. Żegnałam się z rzeczami, które przestały mi służyć. Zaczęłam być uczciwa w wyrażaniu swojej złości w relacjach z bliskimi. Kiedy jestem szczera, moje relacje stają się bardziej autentyczne, a te nieautentyczne zwyczajnie się kończą. Słowa niestety oddają tylko w niewielkim stopniu istotę tego procesu, ale musicie mi zaufać… It’s been hell of a ride!
Gdyby nie wspomniany na początku kryzys, ta niesamowita podróż w głąb siebie nie miałaby prawa się wydarzyć.

Modlitwa za ludzi, do których mam urazę pomaga.
Oczywiście w ostatnim roku w obliczu różnych zawodów nałapałam sporo uraz do ludzi. Niestety orzekanie o winie na niewiele się zdawało, gdy urazy zjadały mnie od środka. Postanowiłam więc za każdym razem, gdy „znielubiane” osoby wpadały mi do głowy, modlić się za nie gorliwie – najpierw bardzo niechętnie, a potem coraz bardziej w zgodzie ze sobą. Po jakimś czasie byłam też w stanie zweryfikować na chłodno swoje udziały w pewnych sytuacjach i wziąć na klatę mój kawałek odpowiedzialności.

Dzięki służbom w NA odzyskuję zaufanie do procesu zdrowienia.
Często w ostatnim roku służyłam na autopilocie. Na co dzień służąc, nie czuję weny, duchowych uniesień, czy wzruszeń. Często służbie towarzyszy frustracja, zniechęcenie, czy bunt. Oczywiście to moja choroba stoi za wszystkimi niesprzyjającymi uczuciami. Wiem jednak ze swojego doświadczenia, że nadchodzą takie chwile, kiedy po jakimś czasie żmudnej służby bez żadnych rezultatów, pojawiają się dary zdrowienia. To te momenty, kiedy dostrzegam ogromną przemianę (w którą być może sama nie do końca wierzyłam) w jednej z moich podopiecznych, albo gdy płaczę ze wzruszenia wspólnie z pensjonariuszami na mitingu w ośrodku. To te chwile sprawiają, że odzyskuję wiarę w to, że to działa. Ba! Odzyskuję wiarę, że to wszystko działa poza moją kontrolą.

Pisanie Kroków, a życie Programem to nie to samo.
W zasadzie doskonale zdawałam sobie z tego sprawę już w poprzednich latach zdrowienia. Jednak na własnej skórze poczułam to dopiero w ostatnim roku. Są takie momenty w moim zdrowieniu, kiedy nie piszę Programu kilka dni i potrafię żyć Programem, stosując zasady duchowe w praktyce. Są też takie chwile, kiedy jak przykładna uczennica odpowiadam na pytania z podręcznika do Kroków, będąc jednocześnie nieuczciwą w pracy, skoncentrowaną tylko na sobie, czy zamkniętą na potrzeby innych ludzi. Zobaczyłam, jak sprytnie potrafię siebie oszukiwać i pracować na swój nawrót, korzystając z pozoru z narzędzi, jakie oferuje mi Wspólnota.

_____________________________________________________

Uffff… To chyba już koniec moich wynurzeń. W ostatnim roku odkryłam naprawdę mnóstwo o sobie i to jedynie kawałek góry lodowej. Nie mamy tutaj jednak miejsca na książkę i uprawianie grafomanii, więc pozwolę sobie ocalić te kilka rzeczy, które wpadły mi w ostatnich godzinach do głowy. W moim zdrowieniu pewne odkrycia (prawdy), które wyłaniają się na różnych etapach, są bardzo płynne i nie są absolutne. Jestem więc przekonana, że kolejny kryzys większość z nich na nowo zweryfikuje.

Mam w sobie mnóstwo wdzięczności za moich wspaniałych przyjaciół, za Wspólnotę i za cały ten czysty czas. To naprawdę wielka przyjemność, kiedy mogę obserwować to, kim się staję w zdrowieniu. Kiedy już myślę, że nic mnie nie zaskoczy, zaskakuję siebie sama. 😉

Gaba, zdrowiejąca uzależniona.

Runda druga

Pamiętam ten dzień, w którym napisałem ostatnie pytanie z przewodnika do Dwunastu Kroków i czekałem na rozmowę ze Sponsorem w poczuciu dumy i zwycięstwa, które dopiero później – jak się okazało – były przejawem pychy i poczucia wyższości. Ale żeby to zrozumieć musiałem napisać kolejnych klika Kroków w ramach tak zwanej drugiej rundki.

Kiedy zaczynałem ponownie pisać Pierwszy Krok byłem przekonany, że pójdzie jak z płatka – przecież już to pisałem i wystarczy trochę podrasować pierwsze podejście. Jednak już pierwsze pytanie dość szybko zweryfikowało moje pierwotne oczekiwania i założenia – bo w ciągu ponad 3 lat pierwszej rundki postrzeganie choroby uzależnienia zmieniło się u mnie o 180 stopni. Komfort i poczucie, że choroba uzależnienia to tylko zażywanie dawno odeszły, bo przecież dobitnie opisałem w krokach 1 – 12, że to też, a może przede wszystkim moje: zachowania, uczucia, myśli, schematy, nieumiejętność komunikacji i kulejące przez to relacje i dużo dużo więcej. Zresztą motywem przewodnim nie tylko Pierwszego, ale kolejnych Kroków – obecnie jestem na Ósmym – okazały się być: relacje, komunikacja i uczciwość. To one były podwalinami do sięgnięcia po używki czy kompulsji i obsesji, które miały odwrócić moją uwagę, czy pomóc poradzić sobie z trudnymi emocjami.

O ile Krok Pierwszy okazał się być wyzwaniem, bo ponownie przypomniał mi, że nie mam kontroli i czułem się po nim znów zupełnie bezsilny, tak jak po rundzie pierwszej, to kroki Drugi i Trzeci przypomniały, dlaczego w niektórych sferach było mi tak ciężko. Zapomniałem o ważnym filarze zdrowienia – tym, że jest Siła Wyższa, która może mi przywrócić równowagę wewnętrzną i że może się to stać jedynie, kiedy odpuszczę, zaufam i powierzę swoją wolę i życie Jej opiece. Mimo, że pisałem już te dwa Kroki, to jednak na nowo otworzyły mi one oczy na to, że oprócz samego pisania, ważne jest stosowanie Kroków w codziennym życiu – w czasie każdych 24 godzin. Dopiero druga runda Kroków pokazała mi, jak łatwo przyszło mi zapomnieć o tych podstawach myśląc, że skoro napisałem Dwanaście Kroków to reszta zadzieje się sama.

Podobnie jak w przypadku Kroku Pierwszego, tak i Krok Czwarty wydawał mi się na początku zbędny – przecież wszystkie urazy, które opisałem były już nieaktualne, a nowych nie potrafiłem dostrzec. Dlatego tak ważne okazało się dla mnie ponowne zatrzymanie się i dostrzeżenie tego, że dalej łapię urazy. Byłem co prawda bardziej świadomy swoich udziałów, nie przyjmowałem jedynie roli ofiary, ale jednak urazy dalej stanowiły i stanowią część mojego życia. Pisząc o tym za drugim razem, zacząłem akceptować, że to się działo, dzieje i dziać będzie – chyba, że z pomocą Siły Wyższej będę w stanie być w pełni uczciwy zarówno wobec siebie jak i innych. W przypadku Kroku Czwartego znów wyszedł schemat „ukrywania” uczuć, robienia dobrze innym kosztem siebie i po prostu brak asertywności. Obawa przed stawianiem granic, wciąż okazywała się ważniejsza niż zadbanie o siebie. Jednak w przeciwieństwie do rundy pierwszej, teraz miałem poczucie, że mimo że jeszcze wiele pracy przede mną to jednak już teraz dużo się zmieniło. Jestem bardziej uczciwy, dbam o swoje potrzeby, ale nie lekceważę też potrzeb innych – a to duża zmiana. W dostrzeżeniu tego o czym piszę, pomógł mi rzecz jasna Krok Piąty w ramach którego wyznałem to wszystko Sile Wyższej i drugiemu człowiekowi.

Do Kroku Szóstego podchodziłem z dużą pokorą – pamiętając swoje trudności z pierwszego podejścia. Mój dość mocno rozbudowany wewnętrzny krytyk sprawiał, że opisywanie swoich wad charakteru i ich wpływu zarówno na moje życie jak i życie innych – było i jest dla mnie wciąż trudnym doświadczeniem. Ale tak jak i w przypadku Kroku Czwartego, i w tym wypadku widziałem duży progres. Wady rzecz jasna dalej są – egocentryzm, malkontenctwo, złośliwość i pycha, ale znacznie częściej mam wrażenie są równoważone przez zasady duchowe, takie jak empatia, uczciwość czy troska. W przeciwieństwie do pierwszego podejścia, w drugiej rundzie pisałem w Kroku Szóstym z poczuciem, że dowiaduję się ważnych rzeczy o sobie, a jednocześnie z dużym szacunkiem do osób które żyją w moim otoczeniu. 🙂 Tym razem byłem jednak to w stanie docenić, zamiast się tym biczować i odpuścić, zamiast próbować skontrolować wady charakteru. W tym wszystkim ciekawym doświadczeniem jest też współdzielenie się na bieżąco tymi przemyśleniami z podopiecznymi, którzy przeżywali to co ja w trakcie rundy pierwszej.

Krok Siódmy, to podobnie jak Krok Drugi i Trzeci poczucie ulgi i ponowna nadzieja na to, że nie jestem sam – że mogę liczyć na wsparcie i pomoc w zmianie swoich zachowań, schematów i że błędne koło w którym tkwiłem może się wreszcie kiedyś skończyć. To również przypomnienie, że bez moich starań i działania nic samo się nie wydarzy.

I wreszcie Krok Ósmy, który właśnie skończyłem. Na ten moment będący dla mnie największym wyzwaniem w podejściu drugim. Wymagającym przyznania się do tego, że mimo całej świadomości wad charakteru, uraz, bezsilności i prób powierzania – dalej krzywdzę. To świadomość tego, że na liście osób którym powinienem zadośćuczynić, są zarówno osoby mi bliskie, takie które spotkałem raz w życiu i zapewne więcej nie spotkam, ale i ja – tak często spychany na dalszy plan. Podejrzewam, że to zbyt wcześnie by wyciągać wnioski – ale jedno wiem na pewno, zmiana trwa i idzie mam wrażenie w dobrym kierunku. Mimo upadków, w moim życiu jest coraz więcej wzlotów, które zaczynam wreszcie dostrzegać i cieszyć się nimi. Gdyby nie runda druga, która przecież cały czas trwa, nie dostrzegłbym nie tylko tego co mam do zmiany, ale też tego co udało mi się już wypracować – a myślę, że dla mnie – osoby uzależnionej – poczucie, że udało mi się coś osiągnąć, to bardzo cenne doświadczenie i motywacja do dalszej zmiany.

Krzysztof, zdrowiejący uzależniony.

Droga do samopoznania

„Poprzez modlitwę i medytację dążyliśmy do umocnienia świadomego kontaktu z Bogiem jakkolwiek Go pojmujemy”

Zawsze wiedziałem, że Bóg, jakkolwiek, go każdy z Nas rozumie, istnieje. Jako, że zostałem wychowany w wierze chrześcijańskiej takie też znałem modlitwy. Odmawiałem je, zawsze jak było u mnie w życiu w miarę stabilnie. Natomiast doświadczenie moje pokazało, że wtedy gdy przestawałem się modlić moje uzależnienie się rozwijało i postępowało. Nigdy nie winiłem Go za to, że mam ciężko w życiu i nigdy nie podważałem Jego istnienia. Natomiast traciłem z Nim kontakt. Modlitwy, które tłukłem jak regułkę traciły dla mnie sens. Dopiero gdy wszedłem na drogę duchową, dzięki medytacji, doświadczyłem Go w czystej postaci. Każda medytacja otwiera we mnie wrota do bezgranicznej Miłości w czystej postaci. Nic nie muszę mówić, sama subtelna myśl mantry staje się wibracją, która pobudza nieznany mi wcześniej obszar, w którym jednoczę się z Kosmicznym Umysłem. Będąc w Polu czystej Świadomości jestem tam zupełnie sam na sam z czystym Bytem.

“Powiadam wam, trzeba mieć chaos w sobie, by zrodzić gwiazdę tańczącą.” Friedrich Nietzsche

Patrząc na to jak wygląda moje życie, domyślam się co autor tych słów chciał przekazać. W tym tekście chcę przybliżyć swoją drogę ku samopoznaniu i odkryciu Miłości w sobie samym. Swoją podróż ku poznaniu, zupełnie nieświadomie, obrałem wybierając drogę na skróty. Nie czułem lęku. Czy był to błąd? Nigdy w ten sposób nie myślałem. Natomiast widzę w tym pierwszy akt komediodramatu, w którym to ja jestem głównym aktorem o nazwie “Per aspera ad astra”.

Tak czy inaczej, mimo młodego wieku, podjąłem decyzję. Wybrałem drogę, która finalnie okazała się ogromnym cierpieniem. Ból wrzynających się kajdan uzależnienia nasilał bezradność. Jednak umysł mimo, że był więziony, to nigdy wolność nie została mu zabrana. Dopóty jestem świadomy, dopóki jestem wolny. Zachowywałem swobodę myślenia. Co z tego, jak myśli były niewolnikiem, który był na łańcuchu. Miałem zdolność do refleksji. Potrafiłem wyjść z ciała i patrzeć na siebie z perspektywy trzeciej osoby. Widziałem siebie na szczycie jako roztańczoną gwiazdę. Co z tego, jak była to czysta iluzja, która musiała w końcu prysnąć. Było to nieuniknione. Świadomość wyroku śmierci dobiła mnie dokumentnie. Zrezygnowałem z dalszej walki. Opuściłem nadzieję. Ja umarłem. Ale nie nadzieja, bo to ona umiera ostatnia.

-Czy ja żyję?
-Tak, żyjesz…

Był to dla mnie ogromny ból, który dotknął mnie aż do łez. Czy dziecko, które wita ten świat płaczem, czuje ten sam ból? Jeżeli tak, bo wie, że tam jest lepiej? Nie powiem, bo nie pamiętam. To doświadczenie pokazało mi, że Bóg, jakkolwiek go rozumiem, cierpliwie słuchał moich próśb i wtedy kiedy było trzeba, dał mi moją upragnioną siłę. Moja wola życia nabrała mocy, a nadzieja otworzyła mi szeroko oczy. Patrząc teraz w lustro, oczy mam te same, ale spojrzenie już inne.


Nauczyłem się patrzeć w głąb siebie, tam gdzie jest moje ‘wewnętrzne dziecko”. Dostrzegam w nim wszystko to, czego nikt nie dostrzegał we mnie. Rozmawiam ze sobą tak jakbym chciał żeby ze mną rozmawiano. Zawsze chciałem żyć po swojemu, tak jak to sobie wyobrażałem. Na swoich własnych zasadach, a jedną z nich jest, by szanować drugiego człowieka, tak jak sam chciałbym być traktowany. Wiem, że teraz to co widzę to oaza, a nie fatamorgana. Musiałem stworzyć swój wewnętrzny świat, by mieć realny wpływ na ten ogólnodostępny.

Nie czułem się już bezradny. Motywacja ukierunkowana na działanie i rozwój była dla mnie od dawna wyczekiwanym wytchnieniem. Miałem poczucie sprawczości, które przerodziło się w pychę bycia niezniszczalnym. Nic bardziej mylnego. Myślę, że każdy z nas ma taką słabość, której siła może powalić na kolana. Padłem na nie. Nie błagałem o litość, to cecha słabości. Nie miałem siły już walczyć, ale miałem jej wystarczająco, by uznać bezsilność wobec swoich demonów. Pokora mnie uratowała. „Boże broń mnie przed sobą samym – maszże tyle potęgi”. Wiedziałem, że słyszy, ale zapragnąłem powiedzieć mu to osobiście. Wszedłem na drogę samopoznania i urzeczywistnienia Boga w sobie samym.

Kluczem, który tak na dobrą sprawę zamknął za mną drzwi przeszłości była prawda. Stanąłem w prawdzie z samym sobą, bez żadnych tłumaczeń i wymówek. Z faktami się nie dyskutuje, a opinia zmienną jest. Co się okazało, ten klucz również otwiera wszystkie inne drzwi, które chcę otworzyć. Dzięki prawdzie wiem, że idę tą właściwą drogą.

Mój umysł jest zdolny do przekształcania rzeczywistości, tak by osiągnąć to czego w danym momencie potrzebuje. Wiedziałem, że potrafi naginać rzeczywistość, by dostać wszystko czego pragnę w trybie natychmiastowym. Szybka gratyfikacja w postaci szczęścia, które ulatniało się tak szybko jak się pojawiało. Hedonizm w czystej postaci. Wybierając duchowa ścieżkę ku samopoznaniu i urzeczywistnieniu Miłości w sobie samym, zrozumiałem, że szczęście to efekt uboczny, a nie cel sam w sobie. Odnalazłem szczęście wykonując proste ruchy. Powtarzane codziennie stały się procesem, który obejmuje rozwój ciała, umysłu i ducha. Prostota, dyscyplina, pragmatyzm. Życie to nieustający proces, który się nieskończenie tworzy, ewoluuje i umiera. Zaufałem procesowi, a proces zajął się całą resztą. Proces stał się moją mapą, kompasem natomiast wartości. Pokora względem prozy codzienności. Odwaga, by podejmować walkę z oporem. Samokontrola przejawiająca się przez dyscyplinę. Nauka w poszerzaniu i wdrażaniu wiedzy. Ciekawość, by odkrywać sens życia. Czy transcendencja, dzięki której doświadczam Kosmicznego Umysłu One pomagają mi utrzymać właściwy kierunek marszu. Droga jest ważna, nie cel. W drodze do samopoznania towarzyszy mi codzienna praktyka medytacyjna. Dzięki niej doświadczam Bytu, który jest cząstką każdej materii. Sprawia, że podłączam się pod właściwy sygnał, gdzie szum nie zakłóca odbioru. Przez 20 minut jestem w Polu Świadomości Kosmicznego Umysłu. Wysyłając wibracje mantry odbieram fale nieograniczonej Miłości. Jeżeli Bóg jest Miłością to ja staję się Nią. Ścieżką duchową doszedłem do Absolutnej Pustki. Paradoksem jest to, że nie ma tam nic a jest wszystko. Nie było mnie, a istniałem. Idea, która stała się płynną kosmiczną masą, która krystalizuje się w świadomość rzeczywistości. “To co wewnątrz, dzieje się na zewnątrz” i świat, który stworzyłem w sobie pojawia się za sprawą magii słowa “sprezzatura”. Przed oczami wtedy pojawia się wewnętrzny portret nonszalancji, który odwraca się i z pełnym gracji, tanecznym krokiem zmierza ku gwiazdom…

“Życie jest zbyt krótkie, by nie mieć o sobie przesadnie dobrego zdania.” Gene Simmons

Piotr, zdrowiejący uzależniony.

Szpitale i instytucje

Mamy we Wspólnocie Anonimowych Narkomanów bardzo wdzięczny komitet, który zajmuje się niesieniem posłania uzależnionym, którzy wciąż cierpią i nie mają możliwości uczestniczenia w naszych mitingach. Jest to bardzo odpowiedzialne zajęcie ponieważ bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę „dwukroku”, tzn. świeżo co uznać swoją bezsilność i już z zapałem neofity starać się nieść posłanie. Żeby dawać drugiemu człowiekowi nadzieję trzeba samemu mieć zasoby i pewien staż w zdrowieniu. Można powiedzieć, że fenomen Wspólnot Dwunastokrokowych zawiązał się właśnie w ten sposób, od szpitala i dzieleniem się nadzieją z drugim uzależnionym. W moim przypadku było podobnie, tzn. poznałem Wspólnotę NA dzięki właśnie tym, którzy przynieśli to posłanie nadziei do ośrodka, w którym odbywałem długoterminowe leczenie. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że sam siebie określam „dzieckiem H&I (hospitals and institutions)” i dzięki zaangażowaniu wtedy i tam tych kilku osób trafiłem i zostałem we Wspólnocie. Dziś staram się to oddawać, czy też przekazywać dalej, tak samo jak Program Dwunastu Kroków.

Zastanawiam się od czego mógłbym zacząć dzielenie się swoim doświadczeniem, które zebrałem podczas tych wszystkich wyjazdów, wyjść, spotkań, mitingów, paneli informacyjnych i postanowię, że zacznę od tego co zawsze staram się przekazać wszystkim chętnym do zaangażowania się w taką formę zdrowienia. Przede wszystkim korzystanie z doświadczeń naszych poprzedników i treści, które zostały spisane i opublikowane w literaturze „Służba H&I a członek NA (IP#20)„, „Przewodnik: Szpitale i Instytucje” oraz „Za kratami„. W języku angielskim jest jeszcze więcej pozycji w tym również obszerny Handbook, który jest obecnie w tłumaczeniu z języka angielskiego na język polski oraz z języka polskiego na „nasze”. Gdybyście byli zainteresowani tą literaturą w języku angielskim to dajcie proszę znać w wiadomości prywatnej, z radością udostępnię. Wracając do tematu, czyli niesienia posłania do placówek, w których uzależnieni nie mogą uczęszczać na nasze „ogólnodostępne” mitingi. Tymi placówkami są: zakłady karne, areszty śledcze, zamknięte ośrodki terapii uzależnień, oddziały psychiatryczne, oddziały detoksykacyjne oraz mogą to być zakłady poprawcze, młodzieżowe ośrodki wychowawcze i inne. Kluczem jest fakt, że uzależnieni, którzy przebywają w tych placówkach nie mogą ich opuszczać i realizują założenia, którymi te placówki się kierują. Nasze spotkania nie są standardowymi mitingami jak „na wolności”. Przede wszystkim w myśl Tradycji Trzeciej, każdy uzależniony, który pragnie przestać zażywać potrzebuje dotrzeć na miting z własnej dobrej woli i wykonać „pierwszy krok”, czyli przyznać, że chce przestać zażywać, co równocześnie wiąże się z tym, że jest na mitingu po raz pierwszy. Kolejnym ważnym elementem jest to, że te mitingi nie są „regularnymi mitingami” na których wybieramy służebnych, przedstawiamy sprawy organizacyjne oraz podczas nich nie ma tzw. kapelusza, ani celebrowania okresów czystości. Również takie mitingi, które odbywają się bez co najmniej dwóch członków Wspólnoty NA „z wolności” nie są mitingami NA, ani spotkaniami H&I. Służebni są zarazem posłańcami oraz łącznikami ze Wspólnotą Anonimowych Narkomanów. Jest to bardzo odpowiedzialna służba ponieważ jednocześnie realizujemy założenia komitetu Informacji Publicznej (IP), czyli jesteśmy wizytówką NA. Dlatego tak ważny jest uważny dobór służebnych, którzy biorą udział w takich mitingach. Kluczem jest to, że jesteśmy Wspólnotą Dwunastokrokową, czyli w parze z posłaniem NA dzielimy się doświadczeniem z korzystania takiego narzędzia jakim jest Program Dwunastu Kroków Anonimowych Narkomanów. Informujemy o tym wszystkim co te osoby mogą doświadczyć podczas przyjścia na swój pierwszy miting. Często jest to w formach, krótkich spikerek, które w 40% składają się z okresu „wojny” dla identyfikacji oraz 60% z okresu zdrowienia. Ważnym jest podział tematyczny pośród spikerów, aby się uzupełniali. Pierwsza osoba zazwyczaj opowiada o technicznych sprawach związanych ze Wspólnotą, czyli o idei, programie, filarach zdrowienia, o tym, że jesteśmy wspólnotą duchową nie religijną, o koncepcji Boga jakkolwiek Go pojmujemy, o informacjach dotyczących mitingów, o tym, że jest to miting informacyjny i, że w dalszej części będzie również przestrzeń na pytania, na które chętnie odpowiemy. Przeważnie są też czytane teksty wstępne, dostarczamy literaturę NA oraz ulotki, które są dla pacjentów/osadzonych.

Nie jesteśmy organizacją, ale jesteśmy zorganizowani tak więc żeby taki przykładowy miting mógł się odbyć potrzeba zaufanych służebnych, którzy spełniają określone kryteria, czyli regularnie pracują ze Sponsorem na Programie oraz mają pewien okres czystości. Skład takiego mitingu to: osoba prowadząca spotkanie, spikerzy, obserwatorzy (osoby, które są np. pierwszy raz na takim mitingu, bądź osoby, które nie pracują na Programie) oraz łącznik z placówką. Łącznik jest służbą okresową np. dwuletnią i jest to osoba, która odpowiada za kontakt pomiędzy placówką, a Wspólnotą NA oraz dobiera skład służebnych w tym również kierowców (z tych pieniędzy, które trafiają do kapelusza i są przekazywane z grup na okręg część środków trafia do komitetów okręgowych H&I, które są przeznaczone na literaturę do ośrodków, plakaty, ulotki, ale również pokrywa koszty dojazdu). Łącznicy są w bezpośrednim kontakcie z koordynatorami i zastępcami koordynatorów poszczególnych okręgowych komitetów H&I, którzy koordynują działania, aby posłanie było niesione w sposób skuteczny oraz odpowiadają za nawiązywanie kontaktów z placówkami, podpisywaniem umów, porozumień, przygotowaniem listy uczestników poszczególnych mitingów. Na przykład lista służebnych, którzy niosą posłanie do zakładu karnego wiążę się z wyjściem ze swojej „anonimowości” ponieważ przedstawiamy swoje dane z dowodów osobistych oraz jesteśmy sprawdzani, czy przypadkiem nie powinniśmy zostać w zakładzie karnym na dłużej. Czasem zdarza się, że takie placówki również mają swoje sugestie co do służebnych, którzy biorą udział w mitingach np. dwa lata czystości, niekaralność itd. Jako, że nie zajmujemy stanowiska wobec spraw spoza Wspólnoty (czyli nie popieramy np. terapii, ale również nie potępiamy) również możemy przystać na pewne warunki, jak i również proponować nasze rozwiązania i sugestie. Częstym zjawiskiem jest to, że placówki chcą włączyć do swojej oferty mitingi NA, ale musimy być czujni i niezależni w tym działaniu zaznaczając i podkreślając, że takie działanie jest wbrew naszym Tradycjom.

Prócz koordynatorów komitetów H&I na poziomie okręgów są również skarbnicy i sekretarze, dokładnie taki sam podział służebnych jest na poziomie Regionu języka polskiego, który zrzesza wszystkie okręgi. Tutaj często zapadają decyzje o „planie działania” wprzód np., aby podczas Zlotów Radości, czy Zgromadzenia Grup realizować warsztaty w myśl zapotrzebowania grup bądź sytuacji bieżących. Również okręgi i poszczególne grupy mogą zgłaszać swoje prośby i zapotrzebowanie o zorganizowanie warsztatów H&I. Również przy okazji pracy komitetów warto nadmienić, że Anonimowi Narkomani mają rekomendację Krajowego Biura do Spraw Przeciwdziałania Narkomanii jako wartościowe wsparcie terapii uzależnień oraz cenną grupę wsparcia dla osób uzależnionych w utrzymywaniu abstynencji i profilaktyki nawrotowej. Staramy się swoim działaniem przyciągać do Wspólnoty osoby Nowoprzybyłe, nie opieramy się na reklamie, ale właśnie na odpowiedzialnym działaniu i oferowaniu tego, co sami otrzymaliśmy, czyli wolności osobistej osiągniętej za pomocą Programu Dwunastu Kroków. Dobierając osoby, które mają krótki staż, bądź korzystają tylko z jednego filaru zdrowienia tj. uczestnictwa w mitingu pozbawiamy się możliwości pokazania szerokiej oferty Wspólnoty. Dlatego tak ważne jest czytanie tekstów NA podczas mitingów NA, dzieleniem się siłą, nadzieją i doświadczeniem w zdrowieniu z choroby uzależnienia. Dbanie o schludny ubiór, kulturalne zachowanie oraz postawę życiową i stosowanie wszystkich zasad duchowych we wszystkich sferach naszego życia w tym również niesieniu posłania, tym, którzy wciąż cierpią.

Lubię wracać do słów jednego z założycieli Anonimowych Alkoholików – doktora Boba, który podczas jednej z ostatnich konferencji powiedział, że jeśli miałby zebrać to całe doświadczenie w dwóch słowach byłoby to: służba i miłość (do drugiego człowieka). Stąd również pozwoliłem sobie jako obrazek tytułowy do tego wpisu dodać obraz przedstawiający alkoholików dzielących się swoim doświadczeniem i trzeciego, który przyjął ich filozofię oraz przestał pić. „The man in the bed”, czyli Bill D., który określany jest trzecim z Anonimowych Alkoholikiem po Billu W. i doktorze Bobie. To działa, kiedy Ty działasz.

Kolejny rok zdrowienia

Wróciłem wspomnieniami do dnia 27 lipca 2016 roku. Sześć lat temu to był ten dzień, w którym już myślałem o tym, że na drugi dzień jadę na terapię długoterminową. Taką decyzję podjąłem, ponieważ poprzednie próby skończyły się fiaskiem. Zapukałem w swoje dno od spodu, kończąc na myślach samobójczych, psychozach, długach i beznadziei. Aktem desperacji była próba podjęcia leczenia inaczej niż do tej pory, nie prywatnie, a państwowo – na NFZ. Terapia nie miała trwać krótko tj. 28 dni, ale miała być rozłożona na dłuższy okres tj. rok. Kolejną różnicą jest to, że ta pierwsza, krótkoterminowa, prywatna była w województwie lubelskim, a ta druga, czyli długoterminowa, państwowa była w województwie lubuskim. Plus jest taki, że z tej pierwszej wyciągnąłem taki wniosek, że nie jestem w stanie w sposób kontrolowany zażywać i choć mi o tym mówili to i tak musiałem sam sprawdzić. Dotknąć tego gorącego pieca i się oparzyć. Jestem uzależniony i nieumiejętnie próbuję zarządzać swoim życiem. Pogodziłem się z tą myślą. Zwróciłem się o pomoc wtedy do siły większej.

Dzień przed przyjazdem do Jordanowa – filii kwalifikacyjnej ośrodka Nowy Dworek wspomniany 27 lipca ćpałem do końca. Choć nie były to substancje z podstawowej palety testów wykrywających zażycie. Szczerze to sam nie wiem co to były za substancje. Równie dobrze mogła to być trutka na szczury, bo czułem się jak szczur, ale przeżyłem. Dziś cieszę się, że przeżyłem ten swój narkotykowy maraton, mimo że poruszałem się po omacku w substancjach, które zażywałem i z drugiej strony jestem wdzięczny, że się nie znałem na tym, bo jak to nazywa mój znajomy Chemik – „to co kiedyś było błogosławieństwem, z czasem stało się przekleństwem”. W tym wszystkim miałem również przepisaną wcześniej od lekarza psychiatry benzodiazepinę, która była na zespół abstynencyjny. Tak naprawdę to byłem nieźle odrealniony i pozbawiony sensu życia. Nie brałem narkotyków po to, żeby doznać euforii, a raczej brałem narkotyki tylko po to, żeby nie zderzyć się z bolesną rzeczywistością. Tak jak chcąc popełnić samobójstwo nie myślałem o tym, że chcę przestać żyć – tylko o tym, że już nie mam siły żyć i to życie nie ma sensu. Nie miałem zespołów odstawiennych, ponieważ nie odstawiałem zażywania do samego końca, ale leki przepisane brałem – bo czemu mają się zmarnować? Przez większość mojego życia myślę, że sensem były narkotyki. To był złudny sens i dziś uczciwie mogę to nazwać, że to był cyrograf.

Przez te ponad 400 kilometrów drogi do ośrodka, do którego jechałem wraz z rodzicami (choć wszystkie formalności typu zgłoszenie się do ośrodka, uzyskanie skierowania od lekarza psychiatry, dzwonienie co tydzień i potwierdzanie swojego przyjazdu załatwiałem sam) nie myślałem o tym, że mogą mnie nie przyjąć, bo jednak coś wyjdzie na testach. Nie myśląc logicznie oddałem mocz niedaleko pomnika Jezusa Chrystusa w Świebodzinie (dokładnie w tym mieście, w którym Tesco powstało przed Chrystusem) to znacznie wydłużyło moje oczekiwanie na przyjęcie do ośrodka, ponieważ nie jest tak łatwo ponownie zebrać się na oddanie moczu… Przed samym przyjęciem wiadomo uruchomiły się mechanizmy, że to jednak nie jest dobry pomysł żebym zamykał się w ośrodku długoterminowym, że na pewno są jakieś inne rozwiązania. Nie, nie ma innych rozwiązań, zdecydowaną większość wypróbowałem wcześniej. Szczerze to ja tam wszedłem jeszcze „porobiony”. Na wejściu datę swoich urodzin podałem 28 listopada 2016, o czym dowiedziałem się kończąc terapię i oglądając swoje zdjęcie z kwalifikacji. Na teście pozytywnie wyszło mi BZD i z tego tytułu nie uczestniczyłem od początku w życiu grupy, tylko ergo terapeutycznie odparowywałem. Z tydzień chyba nie uczestniczyłem w zajęciach terapeutycznych, a jedynie w operatywkach, rejonach, posiłkach i pozostałych technicznych sprawach życia ośrodka. Łącznie na kwalifikacji (tak się nazywa pierwszy etap w ośrodku) spędziłem 5 tygodni i szczerze to myślałem, że mnie odeślą stamtąd, bądź zostanę tam na cały rok. Dziś wiem, że nie bez kozery hasło Nowy Dworek – nowe życie ma sens.  Nie będę tutaj pochylał się nad tym, ile fantastycznych osób poznałem, ile pięknych chwil przeżyłem, bo to nie o tym teraz. Faktem jest to, że tam poznałem Wspólnotę Anonimowych Narkomanów oraz przyszłego Sponsora, o czym wtedy nawet nie myśleliśmy.

Moje doświadczenie mówi mi o tym, że potrzebowałem tej wiedzy i umiejętności, których nabyłem na terapii. Korzystania z umiejętności terapeutów w konfrontowaniu mnie z rzeczywistością oraz bycia rozbrajanym poprzez grupę terapeutyczną oraz małe grupy. Terapia jest sceną, na której odgrywałem bardzo wiele ról zanim do czegoś doszedłem w życiu, czyli doszedłem do siebie. Emocje, mechanizmy, schematy, relacje, wyzwalacze, głody, nawroty i przede wszystkim czas, dzięki któremu mogłem się zregenerować umysłowo i fizycznie był bardzo ważny. Osobiście uważałem, że nie będę potrafił się wysławiać i płynnie posługiwać ojczystym językiem, a co najwyżej jakimś dźwiękopodobnym bulgotem. Miałem często coś na końcu języka i szczerze myślałem, że już tak zostanie. Miałem lęki, ale również miałem nadzieję dzięki tym wszystkim osobom, które już były „dalej” w terapii. Taka nauka życia w przyspieszonym trybie. Szczerze to ostatnio przed samym sobą się też przyznałem, że specjalnie skłamałem terapeutom, że mam nałogowy problem z grą na konsoli (bo w jednej z filii było dużo ergoterapii, ale mieli tam PlayStation) bo nie chciałem trafić do filii wiejskiej w Nowym Dworku. Ktoś mi powiedział, że nie biorą tam osób, które identyfikują się z problemem uzależnienia od gier. Nie wiem, czy to miało jakiś wpływ, ale trafiłem do filii w Glińsku, bo Joker był skierowany przede wszystkim do osób uzależnionych z podwójną diagnozą. Bardzo dużo się wydarzyło w tym czasie i może kiedyś się pokuszę o to, żeby spróbować to opisać. Po filii wiejskiej przychodził moment przejścia pacjenta do filii miejskiej, czyli na ulicę Małą w Świebodzinie.  O ile dobrze pamiętam wymagało to kategorii 3-1-3, czyli 3 kategorii w programie, która mówiła o tym, że chcę, 1 w kategorii społecznej, czyli byciu odpowiedzialnym i w pewnego rodzaju „prospołecznym” oraz 3 w kategorii zajęciowej, którą można było uzyskać realizując funkcję zajęciowe w życiu filii wiejskiej (np. szef pracy, szef k.o., szef kuchni, gospodarz, szef dyżurnych). Faktem jest to, że życie w Nowym Dworku to był swoisty mikroklimat. Wszystkie filie plus hostel dawało około 130 pacjentów spokojnie. Jestem wdzięczny za to wszystko.

Wspólnotę Anonimowych Narkomanów poznałem podczas mojego etapu leczenia w filii miejskiej w Świebodzinie. Świadomie uczestniczyłem w panelu informacyjnym zorganizowanym na Małej. Od tamtego czasu zacząłem uczęszczać na mitingi grupy Duchowo Mocni Kontakt w Świebodzinie, którą mogę nazwać matczyną grupą i mam do niej ogromny sentyment. Znane jest zapewne większości z Was hasło, że terapia się kiedyś kończy, a Wspólnota pozostaje. Bardzo to wziąłem do siebie i choć część tych osób, które uczestniczyło w mitingach poznałem podczas pobytu w ośrodku to zobaczyłem, że to jest coś zupełnie innego. Nie było informacji zwrotnych, był prowadzący miting, ale to nie był prowadzący sprawy społeczności, który wchodził w rolę sędziego. To co wtedy poczułem to myślę, że to był właśnie duchowy kontakt. To była ta sfera, która nie była poruszona podczas terapii i pozostała uśpiona. Wiadomo, że przywiązywałem się do ludzi, miejsc, obowiązków podczas pobytu na terapii długoterminowej, ale to wszystko było z góry ułożone. Jestem uzależniony, potrafię być perfekcyjnym pacjentem, asem terapii, przerobiłem to. We Wspólnocie nic nie musiałem, z czasem po prostu zacząłem się za to odwdzięczać co dostałem. Wspólnota zbudowała we mnie poczucie przywiązania i przynależności, poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Choć na początku myślałem, że okres czystości mierzy się od pierwszego mitingu, na którym nie powiedziałem, że jestem pierwszy raz (bo gdzieś kiedyś byłem na AA, to ja wiem co to są mitingi). Wszystko wydawało mi się nowe, szczere i szybko stało się moją siatką alternatywną. Kończąc terapię czułem się zaopiekowany tym, że mam ludzi ze Wspólnoty. Zostałem na hostelu pół roku, później przeniosłem się na hostel pod Warszawę do Mazowiecko Parku Narodowego na pograniczu Otwocka i Karczewa. Miałem dłuższą przerwę w mitingach, poszedłem chyba raz na miting w Otwocku podczas całego mojego pobytu tam. To dla mnie też ciekawe doświadczenie, ponieważ wszedłem wtedy na etap terapeutycznej pracy pogłębionej, poznałem dziewczynę, pracowałem, otoczony byłem ludźmi, pośród których czułem się bezpiecznie i w pełni akceptowany – może dlatego te potrzeby, które wcześniej realizowałem we Wspólnocie mogłem zaspokoić w sposób alternatywny? A może zwyczajnie byłem leniem i nie chciało mi się zorganizować i pójść na miting i tak to sobie tłumaczyłem? Fakty są takie, że kiedy wróciłem do Warszawy na stałe to dopiero wróciłem na mitingi i czułem się mega dziwnie. Czułem się obco, czułem się jak outsider. Miasto, w którym się urodziłem, wychowałem itd., a ja czułem się nie swojo na mitingu. Zaczynałem myśleć co inni myślą. Dziś wiem, że to była autoobsesja i to naturalne w procesie zdrowienia. Wszak kryzysy są elementami zdrowienia, a nie jak mylnie można twierdzić – choroby. W każdym razie nauczyłem się mówić o sobie i o tym co przeżywam, dzięki temu mogłem złapać wyciągnięte do mnie dłonie. Dziś dzięki temu wiem co oznacza dla mnie zasada duchowa dobrej woli. Tu nie chodzi o to, co pomyśle – tylko o to co zrobię w związku z tym, że coś chcę zrobić.

Dziś podróż trwa nadal. Mam ludzi, których nazywam i czuję, że są moimi przyjaciółmi. Kiedyś nie wyobrażałbym sobie tego, że ktoś może mi dać klucze od swojego mieszkania z prośbą o zaopiekowanie się zwierzętami. Spędzać wspólnie czas na wyjazdach w górach, gdzie dziesięciu mężczyzn realizuje pracę na Programie Dwunastu Kroków i pośród zasp po pas podejmujemy temat głosowania, kto jest za tym, że idziemy dalej, kto jest za tym, że schodzimy, a kto się wstrzymał od głosu. Zdałem egzamin na prawo jazdy, poszedłem na studia, na których za swoje wyniki otrzymuję nawet stypendium, odważyłem się na zmianę perspektywy zawodowej w trakcie której obecnie cały czas jestem i wytrwale dążę do jej realizacji. Zebrałem bezcenne doświadczenie w związkach. Wielu spośród listy osób, które skrzywdziłem – zadośćuczyniłem. Cały czas uczę się żyć i stosować Program Dwunastu Kroków we wszystkich sferach mojego życia najlepiej jak potrafię – właśnie teraz, właśnie dzisiaj. A na początku był chaos i nic nie wskazywało na to żeby miało być inaczej.

Zniewolenie a więzienie

Mam na imię Łukasz i jestem uzależniony. Wychowałem się w rozbitej rodzinie z mamą, niańką i dwójką mojego rodzeństwa. Ojciec odszedł jak miałem 4 lata w 1984 roku. Jak pamiętam matka rzadko bywała w domu. Ciągle pracowała a jak była to albo zmęczona, bądź w towarzystwie „ciotek” i „wujków”. Lata osiemdziesiąte pamiętam słabo, a wspomnienia pokazują tylko jak wszędzie dookoła lała się wódka. Już jako małe dziecko w kołysce byłem uspokajany namoczonym palcem niańki w pianie piwa, który ssałem. Nawet to, że jestem ssakiem wykorzystywano żebym był spokojny. Jako nastolatek uwarunkowywałem się na podwórku punk-rockowym, czyli sraj na system, anarchia i imprezy. Pierwszy raz jak się upiłem miałem 9 lat. Pierwsza marihuana w wieku 13 lat i też wtedy pierwsze próby z amfetaminą, o kleju i rozpuszczalniku nie wspomnę.. Trzynaście lat, to wtedy mama wyjechała do Włoch i poszedłem mieszkać do babci z moją siostrą. Młodszy brat został w naszym mieszkaniu z niańką. To rozstanie i rozbijanie rodziny w późniejszych latach zaowocowało moją wędrówką i ucieczką od obowiązków.

W wieku lat 16 na stałe wyjechałem do mamy, do Włoch. Przez rok siedziałem tam w domu sam, nie znając języka. Mimo to i tak zdobyłem źródło do haszu i pozwolenie na picie piwa w domu. Hasz paliłem jak stary rastaman 25 gram na cztery dni. Skąd brałem na to pieniądze? Dilowałem. W roku 1999 wyjechałem do pracy 300 kilometrów od Rzymu – do Ancony i tam poznałem moją żonę. Po raz pierwszy się zakochałem. Żona była starsza i to mi imponowało. Jeszcze przed ślubem przestałem palić hasz i pić tak dużo piwa. Po prostu znalazłem zamiennik – „Miłość”. Potem była praca, założyłem firmę przeprowadzkową i przez prawie dwa lata harowałem. Nic się nie liczyło, tylko firma, spłata rat i zarabianie pieniędzy – pracoholizm. Przez pracę zacząłem tracić siebie, moje ideały, priorytety się zmieniły. Żona była gdzieś na trzecim, czwartym miejscu. To było tak: po pierwsze praca, po drugie moja firma, po trzecie Ja i dopiero później może żona. Po wielu kłótniach zrezygnowałem z firmy i odszedłem.

Powróciła butelka z piwem, a skręty już mi nie wchodziły jak wcześniej. Zauważyłem, że po zapaleniu łapię doła. Myśl mnie dopadała, że utraciłem to coś. Nie radziłem sobie z porażką i emocjami. Tylko alkohol mi dawał ukojenie. Moje picie w „ukryciu” szybko rozwaliło mój związek. Uciekłem od żony tam, gdzie ja i mój alkohol był bezpieczny – do Mamy. W osiem miesięcy stoczyłem się na moje pierwsze dno. To wtedy powiedziałem do mamy: „Mamo ja chyba jestem alkoholikiem”. Matula odpowiedziała mi „Synu skończ pierdolić, nie jesteś alkoholikiem. Po prostu przestań pić!”. A ja to przyjąłem z entuzjazmem, bo mama mi powiedziała przecież, że nie mam problemu potrzebuję tylko … przestać pić. Chociaż nie umiałem przestać ja uwierzyłem mamie.

Po tym ośmiomiesięcznym ciągu picia i co tygodniowym wciąganiu kokainy (wtedy to dla mnie było mniej szkodliwe niż to widzę dziś) dostałem pracę w mieście mojej żony. Żona moja nie chciała mnie widzieć, bała się mi zaufać i nie dopuszczała mnie do swojego świata. Ja nadal piłem. Nie było widać po mnie, że mam problem, bo wtedy miałem „twardą głowę” i zmieniłem otoczenie. Na razie moje uzależnienie wydawało się bezpieczne. Po czterech miesiącach prób spotkania się z żoną poznałem kobietę. Dziewczynę o 3 lata starszą, którą pasowała do mojej klasyki i stylu życia, czyli sex, drugs i imprezy. Tak naprawdę to więcej piliśmy niż ćpaliśmy, ale czy to jakaś różnica? Nie sądzę. I tak na ciągłym rauszu spędziłem z tą dziewczyną 2,5 roku picia, seksu, jeżdżenia samochodem pod wpływem. Nie pamiętam dnia czystości, może nie zdrowieniowego, tylko – bez picia. Chyba takiego nie było. Okłamywałem wszystkich. Byłem bogiem przez pewien czas, byłem kimś, tylko kim? Świat się kręcił wokół mnie. Kobieta jedna z najbogatszych w okolicy, samochód pod tyłkiem. Nie pracowałem, jeździłem z deską skateboardową w bagażniku i byłem na wszystkich imprezach w okolicy. Wszędzie mnie było pełno, nawet gazety o mnie pisały: „Nieznany sprawca pobił w sylwestra chłopaka, który leży w śpiączce”. Na szczęście ten chłopak się wybudził.  Jak już zaczęto w towarzystwie mówić mi na początku w taki nijaki sposób, że chyba mam problem z alkoholem, to co zrobiłem? Znowu uciekłem, gdzie? Do mamy. Tam zawsze byłem bezpieczny nikt mi nic nie wytykał. Tylko, że kolejna porażka coś zmieniła w moim życiu. W sposobie myślenia i działania. Moi znajomi z Polski i brat siedzieli już grubo w amfetaminie. Nie powiem, bo co jakieś 3-6 miesięcy ja też lubiłem „powąchać”. Nigdy wcześniej bym nie pomyślałem żebym stoczył się tak żeby walnąć w żyłę. Oni niech sobie walą, a ja się tak nie stoczę – powtarzałem sobie. No, ale żeby być „najlepszym” musiałem się przełamać i w 2006 roku po raz pierwszy dałem się komuś wkłuć mi w żyłę. Od tamtej pory sam sobie robiłem iniekcję. To był rytuał. Robiłem to prawie na pokaz. Nie kryłem się tak jak wszyscy. Zaczynałem nawet się tym szczycić, jakim to ja jestem kozakiem, że walę po kablach. To sport dla odważnych mówiłem sobie.

W 2007 roku uciekłem od mamy, w końcu i bezpieczne gniazdko stało się niebezpieczne dla mojego drugiego uzależnienia i postanowiłem przyjechać do Polski tylko na tydzień lub dwa. Chociaż w głębi serca wiedziałem, po co jadę. Liczyła się tylko amfetamina. A w Polsce było jej sporo. W 2008 roku w czerwcu trafiłem pierwszy raz do więzienia za dwa rozboje. Wystarczyło, że byłem uczestnikiem pobicia i kradzieży i dostałem wyrok 3 lata. W więzieniu po terapii alkoholowej z początku, a później dotyczącej uzależnienia krzyżowego urwałem z wyroku 6 miesięcy. Z czego na wolności byłem 4 miesiące i dostałem sankcję na 3 miesiące za włamanie. Po uchyleniu sankcji byłem tylko.. 9 dni na wolności. Moje ówczesne postrzeganie świata, uzależnienie, oszustwa, wszystko, co z tym idzie pozbawiło mnie wolności na 17 lat, z których zostało mi zdjęte 1.5 roku, więc sumując odsiadkę to 15 i pół roku.

Odsiedziałem już 11 i pół roku. Od trzech lat jestem czysty, wolny i szczęśliwy.  A uzyskałem ten spokój, bo poznałem sposób. To znaczy dostałem łaskę. Byłem gotowy się zmienić. Przez 7 lat odsiadki ćpałem amfetaminę, chyba z dwa lata po strunach. Prócz tego różne specyfiki, brałem, paliłem, a skończyłem na tabletkach (opiatach). W 2018 roku odebrałem maturę i przywieźli mnie do Zakładu Karnego w Przytułach Starych. Często miewałem stany depresyjno-maniakalne. Płakałem do poduszki. Jak brakowało tramali myślałem, że to, co się dzieje ze mną to jakiś podwójny pier…y wyrok. Aż w końcu trafiłem do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Jak pierwszy raz zobaczyłem tak rozpromienionych i uśmiechniętych ludzi, którzy mnie przyjęli do siebie, nie zadawali nieprzyjemnych pytań i opowiadali o sobie otwarcie i bez wstydu. Zachciałem być tak jak oni. Usłyszałem, że też mogę, jeżeli zdobędę się na uczciwość. Na początku trochę się opierałem (bo ciągle na opiatach) i nie wierzyłem, że to prawda. Ale co robić z czasem? Poprosiłem o pomoc drugiego człowieka, żeby przeprowadził mnie przez Program trochę z ciekawości i do końca z nieufnością zaczęliśmy – a raczej to ja z nieufnością zacząłem ten prosty Program Dwunastu Kroków. Nie spodziewałem się, że to aż tak zadziała. Powiedziałem sobie, że jak mam to zrobić to muszę przestać oszukiwać siebie i wszystkich wokół. Po dwóch dniach brania tramali i będąc już na sugestiach od miesiąca stał się cud. Miałem dość tego życia, nie wiedziałem co mam zrobić. Zacząłem się bać wszystkiego, w głowie kołowrotek i karuzela. W końcu padłem na kolana i powiedziałem w myślach „Boże ja już nie dam rady, niech dzieje się ze mną, co ma się dziać. Pomóż mi a zrobię wszystko, tylko zabierz ode mnie to wszystko”. Jakbym dostał olśnienia i wszystko ustało. Już wiedziałem, że to Siła Wyższa zaczęła działać. Łzy szczęścia, radości popłynęły po policzkach. Osoby na celi pytały się, co się stało. A ja, że nic, po prostu zrozumiałem wszystko. Czyli nic. Miałem po prostu zacząć działać i tak „się stało”. Od 12 lutego 2019 roku jestem czysty. Mam trzech przewodników duchowych, dwóch alkoholików, jednego narkomana, z którym również rozpisałem i zczytałem Program Dwunastu Kroków Anonimowych Narkomanów. Dwanaście Kroków wyswobodziło mnie z umysłowej i stereotypowej niewoli, a to było prawdziwe więzienie. Ta droga nie jest trudna, jeśli nie zostaniemy z tym sami. Zaufanie drugiemu człowiekowi jest wyzwalające, a zaufanie Sile Wyższej jest MIŁOŚCIĄ. Nie ma, na co czekać, wychodźcie z własnych więzień! Pokochajcie siebie. Życzę Wam tego.

Pogody ducha. Łukasz z Ełku.

%d blogerów lubi to: