Pamiętam moje zdziwienie, gdy ktoś swoim doświadczeniem rozbił moją konstrukcję w głowie, która skupiała się na tym, że kryzys jest elementem choroby uzależnienia. Czyli czymś przed czym uciekałem jak przed ogniem i czymś co mogło oznaczać, że dzieje się źle. Ciężko czasem przyznać się do tego, że mamy gorszy okres, spadek nastroju, trudności w różnych sferach naszego życia podczas gdy sami pomagamy innym. To, że tak nie jest z naszą chorobą uzależnienia utwierdził mnie również Tekst Podstawowy i nasza literatura. Będąc osobą osadzoną w zdrowieniu już jakiś czas, to również zdarza mi się stracić czujność, zaniechać stosowania zasad duchowych we wszystkich swoich poczynaniach. Zdarza mi się również myśleć o przeszłości i przyszłości w kategoriach gdybania. Myśli wpadają do głowy i to jest naturalne, normalne. Istotne jest to co z nimi dalej robię, ponieważ np. ten lont od myśli o zażyciu do zażycia potrafi być bardzo długi i wygasić się po chwili, a czasem to jest po prostu impuls. Tak samo jak pojawiają mi się oczekiwania (często nierealne) bądź też górę moimi poczynaniami biorą instynkty, czy to ten społeczny, seksualny czy egocentrycznie samozachowawczy. Jestem człowiekiem, który popadł w uzależnienie uciekając od miłości tego świata (często mając racjonalne ku temu powody) i zacząłem się skupiać wyłącznie na sobie. Moim cierpieniu, moim szczęściu, moim bólu, moim szaleństwie. Pewne dla mnie jest, że tak jak wierzę w Siłę Wyższą i wierzę Sile Wyższej, tak wiem i znam smak Siły Niższej – jej oddech na plecach, którą często lubię nazwać moją uzależnioną osobowość. Zatracam się w niej, gdy nie akceptuję samego siebie, szukam sposobów na własną dewaluację, destrukcję, zaczynam szukać powodów by zwątpić, zaczynam się porównywać bądź zaczynam zazdrość przekuwać w zawiść. To wszystko są elementy mojej Siły Niższej. Wdzięczny jestem za mądrość Wspólnoty, która w Tradycjach kładzie nacisk na to, że nie mamy wśród naszych struktur autorytetów, a „zdrowienie każdego z nas zależy bowiem od jedności NA”. Mogę mieć inspirację w bliźnim, w sumie dla mnie każdy człowiek jest inspiracją i drogowskazem. Inspiracja myślę, że to słowo mi pomaga cały czas się rozwijać i poszukiwać coraz to nowych treści, wiadomości, sposobów bycia szczęśliwym. Tutaj pojawia się paradoks osoby uzależnionej – czyli opieranie swojego szczęścia wyłącznie na regulowaniu swoich emocji poprzez substancje, pozornych dobrach materialnych, relacjach, bądź kompulsywnym zachowaniu. A szczęściem jest to tak naprawdę co jest wewnątrz mnie, to co czuję, szczęście to postawa. Dla mnie taką postawą szczęścia jest spokój i pogoda ducha, choć ten mój stoicki spokój potrafi się zachwiać, zakołysać mną dość porządnie i pochylić ku czarnej dziurze.
Ważną dla mnie zasadą na ten moment jest pokora, której mi zabrakło w tym krótkim za to intensywnym kryzysie. Na szczęście mam ludzi, którzy poznali mnie na tyle dobrze, że potrafią zauważyć, kiedy ja tego nie zauważę stąd moja ogromna wdzięczność dla Was. Choć sytuacja może wydawać się błaha, bądź całkowicie mogłaby wydarzyć się gdzieś poza mną to tak istotny jest ten motyw z Kroku Czwartego „mój udział”. Wracając do autorytetów i inspiracji to wiem, że człowiek potrafi być dla siebie największym zagrożeniem. Mój przyjaciel wobec którego przez myśl by mi nie przeszło, że wskoczy sobie na chwilę do starego życia na weekend i dosłownie wdepnie w czarną dziurę mimo wielu lat swojej czystości. Nietzsche pisał: „Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie”. I jakie to jest kurwa prawdziwe. Im dłużej patrzymy w głąb siebie na tą naszą mroczną część tym bardziej się ona po nas upomina zasłaniając nam te wszystkie konsekwencje, które ponieśliśmy, to całe cierpienie, które było naszym obłędem, te wszystkie krzywdy, których dokonaliśmy. Pamiętam pewien komentarz, który pojawił się pod nagraniem w programie o uzależnieniach, w których miałem okazję podzielić się swoim doświadczeniem. Mianowicie pojawił się w odpowiedzi na to co powiedziałem: „jako uzależniony nie myślałem o nikim, bo w momencie obłędu nie myślałem nawet o sobie samym”. Jakaś osoba napisała komentarz „jak to można nie myśleć o nikim siejąc takie spustoszenie!”. No właśnie uważam, że trzeba byłoby to przeżyć na własnej skórze, kiedy nie zależy nam na niczym, na nikim, nic nie ma wartości prócz tego by na chwilę przygasić ten ból substancją nie ważne jakim kosztem. To jest jak samozapłon.. iskra i płoniesz. Wracając do wątku mój przyjaciel wrócił z tej krótkiej choć intensywnej podróży z bagażem lęków i głodów. Widziałem to i poczułem to, próbowałem go zrozumieć i im bardziej próbowałem to zrozumieć niż zaakceptować tym bardziej otwierała się czarna dziura w mojej duszy. Myślenie o tym, że może też bym sobie zrobił taką weekendową wycieczkę do piekła. To jest kurwa irracjonalne i tak diablo podstępne, ten pierwiastek autodestrukcyjności nie ważne jakim kosztem. Próba przetargowania samego siebie.
Drugim tąpnięciem było, gdy mój przyjaciel podjął decyzję o zaprzestaniu swojej pracy na Programie będąc na Kroku Czwartym. Otrzymałem informację, że pragnie zrobić sobie przerwę, poobserwować siebie i poszukać sposobu na siebie inaczej. Po pewnym czasie otrzymałem również odpowiedź, że rezygnuje ze służby niesienia posłania do Instytucji, gdyż tego nie czuł. I tutaj może to wydawać się sytuacją o tyle prostą, o ile się to zwyczajnie zaakceptuje. Myślę, że to dla mnie jako Sponsora duża lekcja i potężne doświadczenie, bo na głowę ja to zaakceptowałem, ale sercem nie. Rozbudziło się we mnie to uczucie, które miałem w wakacje dwa lata temu, gdy dwie bliskie osoby trafiły na detoks. Z czego jednego mojego przyjaciela sam zawoziłem i to jest zaraźliwe. To jest stara prawda, że trzeba mieć silne plecy, dłonie i nogi, żeby nie wpaść samemu w tą czarną dziurę pomagając komuś. Dlatego też doświadczenie Wspólnoty mówi o tym, żeby takich akcji nie robić w pojedynkę. Wracając do tematu to górę wzięła moja wada czyli zamknięty umysł, brak akceptacji na decyzję przyjaciela o obraniu nowej drogi, uszanowaniu i wspieraniu go w każdej jego decyzji jakkolwiek mogła by się dla mnie wydawać dziwna. Zamiast pokornie to uszanować, to ja zacząłem wystawiać swój głupi gadzi móżdżek na promieniowanie chaosu, że gdzieś tam jest jakaś utopia, ale nie tutaj na moim własnym podwórku. Czyli myślenie patologiczne – może wyzeruję swój licznik i poszukam swojego „szczęścia” gdzie indziej, bo gdzieś coś jest, ale mnie tam nie ma. Pierwszy przyjaciel złamał abstynencję, drugi nie, a we mnie zaczęło narastać zwątpienie w to wszystko, w to całe zdrowienie. To jest myślę istota mojego kryzysu, przemianowanie miłości w strach. W strachu nie myślę racjonalnie, podejmuje głupie decyzje, strzelają mi bezpieczniki i miotam się jak zwierzę we wnykach. Do pieca dołożyła mi przyjaciółka, która oznajmiła mi, że ona nie wie czy już nigdy się nie napije alkoholu. Dalej to, że w sumie to zanim tęskni, za tym szumem i baśniowym klimatem, a ponad to w listopadzie ma zaplanowaną ceremonię ayahuasca’i i czy pożyczę jej śpiwór. Choć nie próbowała w swoim życiu żadnych narkotyków to z mojej perspektywy – narkomana, który swoje psychodeliczne relację kończył z substancjami psychodelicznymi w samotności i wyłącznie badtripami. To nie potrafiłem zaakceptować jej stanowiska, wobec tego, że traktuje tą ceremonię jako doznanie duchowe i poszukuję swojej drogi. U mnie czara goryczy się przelała i nieproszony zaopiniowałem i oceniłem, że dla mnie jest w nawrocie choroby i współuzależniowo wszedłem w rolę ratownika. Cały czas mając w mojej głowie film, że najbliższa rzeczywistość, która mnie otacza nie jest taka jak ja tego oczekuję i potrzebuję to skontrolować i dostosować do siebie. Uruchomił się szereg moich wad: zaborczość, wymądrzanie się, pyszałkowatość, ocenianie, mówienie jej jak ma żyć, a to wszystko spięte zostało przeze mnie klamerką zaangażowania emocjonalnego i przestałem patrzeć na moją przyjaciółkę jak na człowieka, tylko zacząłem patrzeć stricte na kobietę, z którą potrzebuję się zaangażować w relację, bo ja ją „uleczę”. Tak więc poszło kolejno, uprzedmiotowienie relacji, lubieżność, nierealne oczekiwania, kontrola itp. Momentem zwrotnym w tym kryzysie było to, gdy wybieraliśmy się na miting to otrzymałem wiadomość, że dojedzie sama, bo coś jej wypadło. Ja już byłem w drodze i frustracja, którą poczułem sprawiła, że się ocknąłem wręcz przebudziłem z amoku, kryzysu, w którym byłem. Poczułem, jak zaczynam się napełniać energią na nowo, że ta czarna dziura zaczyna mnie na powrót oddawać. Gdzieś się natrafiłem ostatnio, że są podobno też białe dziury, ale to już tak czysto wplatam jako ciekawostkę. Nie umniejsza to faktu, że „najciemniej jest tuż przed świtem”, a kryzys jest elementem zdrowienia. Zauważyłem, że w tym krótkim okresie również skrzywdziłem osoby ze strachu przed tym, że mogą mieć zwyczajnie inaczej niż ja. W tym wszystkim również źle potraktowałem pewną osobę, z którą łączył mnie wątek bliższej relacji mianowicie zwróciła się do mnie z zapytaniem o zorganizowanie mitingu w ośrodku, w którym przebywa jej obecny partner pisząc, że jest tam zapotrzebowanie. Dużo nie myśląc i będąc w moim obłędzie zaopiniowałem ją i oceniłem, że nie mam zgody na jej osobiste wycieczki i załatwianie prywaty pod peleryną Wspólnoty i do tego są odpowiednie „drogi urzędowe” poprzez kadrę terapeutyczną w ośrodku itd. Oczywiście kierowałem się samowolą i oceną jej przez to co napisała, całkowicie nie traktując tego jako jej dobrą wolę, niewiedzę i zwrócenie się o pomoc. Do tablicy przywołałem jej partnera, którego też oceniłem, że pisze do wszystkich ze wspólnoty w tym również mnie o wszystkim tylko nie o zorganizowanie mitingu. No i podsumowując tą krótką rozmowę napisałem, że cieszę się, że już nie jesteśmy razem itd. itp. W odpowiedzi dostałem wiadomość, krótką zwięzłą i na temat oraz myślę w punkt na tamten moment, że moje zdrowienie jest hipokryzją. Przepraszając przyznałem, że tak w tamtym momencie co wyprawiałem na pewno nie mogę nazwać zdrowieniem, gdyż stosowanie wad charakteru i zachowywaniem się jak rasowy narkoman mogę nazwać bliżej nawrotem niż zdrowieniem.
To co chciałbym zostawić to doświadczenie tego, że bardzo łatwo można popaść w samozadowolenie, przekuć to na samowolę i tak naprawdę odciąć się od świata i miłości, która nas otacza. Można szybko stać się samotną wyspą, która podczas przypływu się zatopi. Każdy uzależniony jest nieopisanym cudem, tak samo jak każdy uzależniony potrafi być dla siebie największym zagrożeniem. Kończąc na dziś mój dziennik pokładowy, to za swoje krzywdy, które tutaj opisałem przeprosiłem, mocno postanowiłem poprawę i podziękowałem, bo miało to wpływ na moje ocknięcie i refleksję. Całe życie się uczę, a i tak jako głupiec umrę. Pycha kroczy przed upadkiem, a na koniec zostawię to co jest zapisane w naszej literaturze: „nie masz wpływu na swoją chorobę, masz wpływ wyłącznie na swoje zdrowienie.” Tu i teraz, właśnie dzisiaj.
Obecnie czytam: Leczenie uzależnionej osobowości – Lee Jampolsky.