Cześć, mam na imię Ula i jestem uzależniona.
Moja przygoda ze zdrowieniem rozpoczęła się trzy miesiące temu. Idąc na swój pierwszy miting (nie z własnego wyboru) zupełnie nie zakładałam, że staną się stałym elementem mojego życia. Przez zbieg wydarzeń, bardzo szybko podjęłam decyzję o całkowitej abstynencji, a wraz z nią od razu rozpoczęłam pracę nad Programem Dwunastu Kroków. Miałam w sobie wiele obaw czy to nie za szybko, czy sobie poradzę, bo z doświadczeń innych, uzależnionych zdrowiejących wiedziałam, że czasem nawet po kilku latach rozpoczynali etap pracy na Programie. Usłyszałam wtedy od mojego Sponsora, żebym potraktowała to jak przygodę i sprawdziła, jak będzie wyglądało moje życie na czysto. Dobra, pomyślałam, że raz się żyje, a poza tym z wielkim podziwem i odrobiną zazdrości słuchałam na mitingach o długich okresach czystości i zapragnęłam móc dzielić się takim doświadczeniem.
Kilka pierwszych dni było wypełnione ogromną ekscytacją, jednak szybko dopadły mnie stany depresyjne, rozdrażnienie i wahania nastrojów. To była istna walka z samą sobą, między tym czy naprawdę tego chcę, czy w ogóle jest mi to potrzebne? Odpowiedź przychodziła niemalże od razu, wraz z kolejnymi pytaniami z Kroku Pierwszego, nad którym sumiennie pracowałam. Nie mogę powiedzieć, że przychodziło mi to łatwo, bo z każdym kolejnym pytaniem i moją odpowiedzią, uświadamiałam sobie, jak bardzo krzywdziłam nie tylko swoich bliskich, ale głównie siebie. Moja iluzja rozrywkowego zażywania, bardzo szybko przemieniła się w świadomość obsesyjnego zażywania przez lata, wynikająca z problemów z emocjami, trudności w akceptowaniu siebie i otaczającej mnie rzeczywistości. Towarzyszyło mi to praktycznie od dzieciństwa, ale dopiero teraz zaczęłam łączyć kropki, dzięki formie duchowej autoterapii z Programem oraz terapii uzależnień, którą rozpoczęłam równocześnie. Zrozumiałam, że zaczynając brać narkotyki w wieku 15 lat, po prostu chciałam uciekać od tego, co czuję i udawać, że wszystko jest ok, a ja po prostu chcę bawić, bo jestem młoda. To bolało. Tak naprawdę to po raz pierwszy skonfrontowałam się ze świadomym cierpieniem i żalem za to, co sobie robiłam przez ponad 15 lat zażywania.
Kiedy w końcu dobrnęłam do swoich pierwszych 30 dni abstynencji, byłam przekonana, że wszystko, co najgorsze jest już za mną. Na wszystkie doświadczenia o trudnościach w życiu na czysto, o których słyszałam na mitingach, patrzyłam trochę z przymrużeniem oka. Sądziłam, że robię tak dużo dla mojego zdrowienia, że abstynencja i pisanie Programu przychodzi mi z łatwością to pojawiła się myśli o tym, że może ja w ogóle jestem jakoś mniej uzależniona? Może nie jestem uzależniona w ogóle? Moja choroba bardzo szybko sprowadziła mnie na ziemię i to w sposób bardzo drastyczny. Kilka dni po pierwszej miesięcznicy przyszedł do mnie kryzys. Z początku nie byłam go świadoma. Myślałam, że po prostu trudno jest mi się odnaleźć w nowej, trzeźwej rzeczywistości. Kiedy terapeutka powiedziała mi, że ja nie akceptuję tego, że jestem osobą uzależnioną, miałam ochotę powiedzieć: „Co mi Pani za głupoty wmawia?! Przecież chodzę na mitingi Anonimowych Narkomanów, przed każdą wypowiedzią przedstawiam się jako osoba uzależniona, podjęłam pracę nad Programem Dwunastu Kroków, a Pani mi będzie mówić, że ja nie akceptuję tego, że mam problem?”. Moje przekonanie wtedy: jestem uzależniona, ale przecież mogę żyć dalej, tak jak żyłam, tylko bez zażywania. Mogę przebywać na imprezach, w otoczeniu substancji, mogę spędzać czas z ludźmi pod wpływem. Mogę słuchać opowieści o zażywaniu, ale ja trzymam abstynencję, liczę sobie jej każde 24 godziny, więc świetnie sobie radzę! Muszę się tylko odnaleźć w nowej rzeczywistości. Otóż nie. Moje przekonanie teraz: nie mogę żyć tak jak wcześniej. Nie mogę obcować z ludźmi zażywającymi. Nie mogę mieć kontaktu z używkami, nawet jeśli sama ich nie zażywam. Dlaczego? Nie dlatego, że chce mi się brać, ale dlatego, że po prostu potem czuje się źle. Targają mną myśli o niesprawiedliwości losu. O tym, że inni mogą, a ja nie. Czy to moja wina? Czy popełniłam jakiś błąd w swoim życiu, przez który to dotknęło właśnie mnie? Nie. Po prostu w wyniku mieszanki pewnych czynników, na które składają się uwarunkowania biologiczne, psychologiczne i społeczne, powstałam ja – Ula, uzależniona. Dopóki nie pogodzę się z tym, że to choroba ciągła i postępująca, nie będę umiała odpowiednio zdrowieć. W tym momencie przyszedł moment akceptacji obecnego stanu rzeczy i jedyne, co mogło mi teraz pomóc, to słuchanie się rad Sponsora, bo jako osoba z wieloletnim stażem abstynencji, bagażem doświadczeń i obcowania z chorobą uzależnienia, jest jedyną osobą, której mogę teraz zaufać. Skoro powiedział, żebym potraktowała to jako nową przygodę, to tak uczynię.
Pierwsze co przyszło mi na myśl, to potraktowanie tej przygody jak wyprawę w góry i zdobycie wymarzonego szczytu. Abstynencja jest moim pierwszym drogowskazem na szlaku ale przede mną jest wiele kilometrów wędrówki. Skoro czeka mnie daleka droga, to muszę się odpowiednio do niej przygotować. Pakuję zatem do plecaka wszystkie potrzebne rzeczy, które mogą mi się przydać w trakcie tej wędrówki. Dla mnie najważniejszymi rzeczami stały się wszystkie narzędzia, które oferuje Wspólnota: regularne mitingi, wzięłam służbę, codzienna medytacja, Program Dwunastu Kroków, czytanie literatury oraz najważniejsze, przestrzeganie programu HALT, aby w ogóle mieć siłę chodzić po tych górach. Na moje szczęście, w tę drogę wybrało się ze mną całkiem sporo innych osób chorujących na tę samą chorobę co ja. Podobno w grupie raźniej, a skoro oni też wybierają się na tę górę, to przecież muszą się znać na takich wędrówkach. Poza tym, skoro jest tych ludzi sporo, to chyba wiedzą, na czym polega wspólna wyprawa. Wsparcie, pomoc, słowo otuchy, wyciągnięcie ręki, aby pomóc wejść wyżej komuś, kto nie może sobie poradzić, jest dla nich chlebem powszednim. Wiedzą, czym jest praca zespołowa i jak duża siła drzemie w grupie. Im też warto zaufać. …Tylko, że ja na wyprawę ciągnę ze sobą jeszcze jedną osobę, która nie dość, że nie potrafi funkcjonować w grupie, to jeszcze nie obchodzi go dobro innych, a tylko jego własne. Żeby tego było mało, to na dodatek nienawidzi wędrówek po górach. Jednak z uwagi na to, że jesteśmy w związku, a pary starają się robić większość rzeczy razem, to zdecydował się towarzyszyć mi w tej wędrówce. Niestety mimo moich rad o odpowiednim przygotowaniu się, on pokierował się swoim „ja wiem lepiej” i nie zaczerpnął żadnej wiedzy na temat takiej wycieczki. Skutek tego jest taki, że już na samym początku napotykamy na same trudności, wynikające z jego niewiedzy (różnic opinii) i niedopuszczaniu do siebie potrzeb innych osób. Nie dość, że nie wziął odpowiednich rzeczy ze sobą, to jeszcze od samego początku narzeka, że mu nie pasuje ta droga, że idę za szybko i zostawiam go w tyle. Pyta cały czas, po co ja w ogóle chcę iść na tę górę, a na dodatek zamiast wody do picia, wziął coś mocniejszego, rozgrzewającego: „żeby milej nam się wchodziło”. Czy ta wyprawa będzie łatwa i przyjemna? Zdecydowanie nie. Ale skoro zdecydował się iść ze mną, to muszę zaakceptować, że jest i mi towarzyszy. Jedyne, co mogę, to podzielić się z nim tym, co ja ze sobą zabrałam, ale jego upór i przekonanie, że tylko on wie, co jest najlepsze, zdecydowanie nie pomagają. I tak sobie krok po kroku idę na ten szczyt, ale z takim poczuciem, jakby ktoś wrzucił mi parę solidnych kamieni do plecaka. Idę, ale jest mi ciężko. Przecież nie zostawię go samego na szlaku, na dodatek zupełnie nieprzygotowanego, przynajmniej do momentu, w którym nie będzie mi kazał zawrócić i zrezygnować z wędrówki. Bardzo chcę wejść na ten szczyt, bo słyszałam, że jest z niego piękny widok. Chcę go sama zobaczyć, na własne oczy. Na szczęście są ze mną inni uczestnicy wyprawy. Mogę w każdej chwili zadzwonić do jednego, a nawet kilku z nich i poprosić o podzielenie się własnymi doświadczeniami z trudniejszych odcinków na szlaku. Gdyby takie wsparcie nie istniało, to podejrzewam, że zrezygnowałabym przy pierwszej napotkanej trudności. Nawet w sytuacji, w której chcę odpuścić, to Oni mi na to nie pozwalają. Nie udzielają mi rad, nie oceniają mojego przygotowania, moich postępów w podróży, a jedynie są. Wiem, że mogę liczyć na słowo wsparcia, podzielenie się Ich własnym doświadczeniem w podobnej sytuacji, jak Oni sobie z czymś podobnym poradzili, bo łączą nas podobieństwa i to, że podążamy tą samą drogą. Tyle i aż tyle.
Wspólnota odebrała mi poczucie beztroskiego myślenia o moim zażywaniu. Brałam narkotyki, aby być wolna od trosk i zmartwień, ale tak naprawdę to właśnie narkotyki zniewoliły moje życie i odebrały mi rozsądek. To właśnie mitingom zawdzięczam zrozumienie tego, że jestem uzależniona i zupełnie nie kontroluję swojego życia, a wręcz porzucałam je na rzecz zażywania. Będę wdzięczna za NA do końca swojego życia. To Wspólnocie zawdzięczam zdobycie wiary w Siłę Wyższą, która pomogła mi zrozumieć moją bezsilność wobec zażywania i przyznać się do niej przed samą sobą. To Ona sprawiła, że znalazłam się we Wspólnocie i byłam wreszcie gotowa zaprzestać zażywać. Każdego dnia dostaję od niej coś dobrego, za co mogę być wdzięczna. Wiem, że cokolwiek by się nie działo, to moja Siła Wyższa chce dla mnie najlepiej i dopóki będę trzymać Ją blisko siebie, to da mi odwagę do podejmowania odpowiednich decyzji. Chodzenie po górach nie należy do łatwych wyzwań, ale poza ogromną dawką przyjemności, przynosi wiele korzyści zdrowotnych. Takie wyprawy wymagają odwagi, determinacji, ale również spokoju i umiejętności podejmowania odpowiednich decyzji, bo niewłaściwa, może kosztować nawet utratę życia. Ale zrozumiałam, że dopóki idę tą drogą, nie mam się czego obawiać.
Ula, zdrowiejąca uzależniona. 🍀
Dodaj komentarz